W katowni na Strzeleckiej przesłuchiwali nocą – wywiad z Jerzym Skorupińskim, NSZ

Wspomnienia

 

Z ppor. w stanie spoczynku Jerzym Skorupińskim ps. „Bem”, żołnierzem Narodowych Sil Zbrojnych, rozmawia Mariusz Bober, Nasz Dziennik.

Po wkroczeniu na ziemie polskie jednym z pierwszych celów sowietów stali się żołnierze podziemia niepodległościowego, traktowani jako największa przeszkoda w zniewoleniu naszego kraju. Pan był jednym z tych, którzy znaleźli się już na pierwszych listach do aresztowań przez NKWD…

– Przygotowywali je członkowie Gwardii Ludowej oraz wywiad terenowy Polskiej Partii Robotniczej. Od wkroczenia Armii Czerwonej na ziemie polskie działał trybunał wojenny sowieckiego kontrwywiadu wojskowego – Smiersz. Jego funkcjonariusze od razu nawiązywali kontakty z komórkami organizacyjnymi komunistów w Polsce i zbierali od nich informacje o polskich oddziałach walczących z Niemcami. Zaraz potem przeprowadzano aresztowania, głównie żołnierzy podziemia niepodległościowego.

Jaka działalność podziemną prowadził Pan w ostatnich miesiącach przed aresztowaniem w kwietniu 1945 roku?

 

– Pomiędzy 7 marca 1944 r. a polową października 1944 r. byłem żołnierzem NSZ, części autonomicznej, która była związana umową scaleniową z Armią Krajową, okręg 1A Warszawa-Południe, Komenda Wojskowa Powiatu nr 5 Pruszków. W tej strukturze mieścił się Samodzielny Batalion im. Brygadiera Mączyńskiego z siedzibą dowództwa w mirkowskiej fabryce papieru w Jeziornie Królewskiej (obecnie Konstancin-Jeziorna). W pierwszym miesiącu powstania warszawskiego batalion Mączyńskiego utworzył powstańczą kompanię leśną im. „Szarego”, która działała w Lasach Chojnowskich.

Brałem udział w walce kompanii leśnej obok gajówki na Zimnym Dole 25 sierpnia 1944 roku. Nasza kompania stawiła wtedy opór oddziałom niemieckim, które okrążyły Lasy Chojnowskie. Zginął wówczas nasz dowódca por. Marian Orłowicz ps. „Antek”, dwóch żołnierzy i dwóch ochotników – Rosjan. Wkrótce potem kompania została rozwiązana. Niewielka grupa poszła w kierunku Gór Świętokrzyskich. Mnie i części pozostałych kolegów wydano rozkaz powrotu do konspiracji.

Traktowanie żołnierzy podziemia niepodległościowego było jasnym świadectwem tego, jak sowieci rozumieli „wyzwolenie” Polski – jako narzucanie komunistycznego zniewolenia…

– Tak. Sowieci mieli taką metodę, że zapraszali dowództwa polskich oddziałów partyzanckich rzekomo na rozmowy, potem je rozbrajali i aresztowali ich i cale oddziały partyzanckie. Dowódców rozstrzeliwali na miejscu, albo wywozili na wschód. Szeregowych żołnierzy zaś zwykle do gułagów. Na teren mojego ówczesnego miejsca zamieszkania, czyli Piaseczna pod Warszawą, sowiecka czołówka frontowa wkroczyła 16 stycznia 1945 r. ok. godz. 23.00. Dowództwo naszego batalionu skoncentrowane było wtedy w Piasecznie oraz na terenie Zalesia Dolnego i Górnego. Po wkroczeniu Sowietów od razu zaczęto ewakuację.

Prowadziłem wówczas jednoosobową komórkę legalizacyjną w siatce informacyjnej batalionu (wywiad). Zajmowałem się wydawaniem niemieckich kenkart, m.in. naszym żołnierzom, na oryginalnych blankietach. Zdobywaliśmy je, bo NSZ miało swoich ludzi w Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych w Warszawie, gdzie Niemcy je drukowali. Na przełomie stycznia i lutego miałem odprawę wraz z kolegą u naszego dowódcy przed planowanym wymarszem na zachód. Zgodnie z instrukcją z października 1943 r. Naczelnego Wodza gen. Kazimierza Sosnkowskiego, dotyczącą połączenia się z silami aliantów.

Nasz dowódca zapytał nas, czy chcemy się ewakuować. Postanowiliśmy zostać, więc przydzielono nam prowadzenie punktów kontaktowych. Mieli się do nas zgłaszać łącznicy i przekazywać np. informacje lub jakieś materiały. Ale do chwili mojego aresztowania tylko raz zgłosił się do mnie łącznik z poleceniem przekazania sprzętu komórki legalizacyjnej koledze z batalionu Mączyńskiego. Wkrótce potem, 6 kwietnia 1945 r., zapukał do mnie oficer ze Smierszu w towarzystwie dwóch żołnierzy.

Co było formalnym powodem aresztowania?

– Zostałem oskarżony o „działania szpiegowskie na tyłach Armii Czerwonej”. Gdy oficer Smierszu zaczął mnie przepytywać, zrozumiałem, że wiedzą, iż wystawiałem fałszywe kenkarty. W ten sposób potwierdziły się informacje, które nieco wcześniej przekazał mi aresztowany kolega z batalionu w Piasecznie Jerzy Bader. Powiedział, że Smiersz aresztował wielu żołnierzy NSZ i ma już informacje także o tych, którzy są jeszcze na wolności. Funkcjonariusz NKWD domagał się wydania broni, powielacza i radiostacji. Ale nasz batalion nie miał radiostacji. Powielacz natomiast dawno został zabrany do Zalesia. Broń zaś (kilka pistoletów i rewolwerów) miałem tak dobrze ukrytą, że by jej nie znaleźli. Nie przyznałem się więc do posiadania żadnej z tych rzeczy.

Funkcjonariusz Smierszu nie wiedział natomiast, że miałem ukryta ewidencję osobową całego batalionu, która nawet przetrwała wojnę. W latach 90-tych przekazałem ją do Archiwum Akt Nowych. Natomiast broni nie odzyskałem. Cztery lata temu dom, w którym była ukryta, został zburzony przez nowego właściciela, a gruzy wywiezione. Podczas przesłuchania zrozumiałem, że Smiersz przejął kenkarty i sprzęt do ich wyrabiania, który przekazałem podchorążemu „Turewiczowi” (Jerzy F.). Znaleźli je podczas aresztowania go w Jeziornie wraz z moją fotografią, która była mu potrzebna do wystawienia mi nowej kenkarty. Nie było więc sensu, abym zaprzeczał, że prowadziłem komórkę legalizacyjną.

Skazali Pana za podrabianie niemieckich kenkart?

– To wystarczało, aby do moich akt osobowych po zakończeniu śledztwa wpisać zaocznie wyrok ośmiu lat zsyłki na wschód. Przyznałem się do tego, co już wiedzieli, czyli prowadzenia komórki legalizacyjnej, podkreślając, iż zajmowałem się tylko tym. Podczas przesłuchania zrozumiałem też, że sowieci bardzo się śpieszyli. Front przesuwał się ciągle do przodu, a Smiersz i NKWD musiały podążać za nim.

Co innego bezpieka. Ona miała dużo czasu, więc męczyła ludzi miesiącami, a nawet latami. W dodatku mnie przesłuchiwali młodzi, niedoświadczeni funkcjonariusze NKWD. Ci doświadczeni przesłuchiwali w Warszawie przy ul. Strzeleckiej 8, gdzie mieściła się siedziba kierownictwa NKWD na centralną Polskę, w której urzędował Iwan Sierow [zastępca szefa Smiersz, współodpowiedzialny za ludobójstwo katyńskie, pojmanie i wywiezienie do Moskwy 16 przywódców Polskiego Państwa Podziemnego, zorganizowanie obławy augustowskiej w 1945 r. i wywózkę Polaków z kresów II RP – red.].

Poznał Pan „metody śledcze” NKWD? Na ujawnieniu jakich informacji najbardziej im zależało?

– Gdy nie chciałem podpisać zeznania napisanego tylko po rosyjsku, podszedł żołnierz i uderzył mnie gumową pałką w głowę. Zatoczyłem się, ale przypomniałem sobie, że zeznania wymuszone w świetle prawa są nieważne. Więc ostatecznie podpisałem protokół. To im wystarczyło. 15 kwietnia przewieziono mnie jeepem (sowietów wyposażyli w te samochody Amerykanie) do więzienia we Włochach pod Warszawą przy ul. Cienistej 4, a zaraz potem do znanego więzienia NKWD przy ul. Strzeleckiej 8. Nie bylem tam jednak przesłuchiwany. Miałem czekać na przewiezienie do specłagru nr 10 w Rembertowie. Na Strzeleckiej bylem jednak świadkiem śmierci polskiego żołnierza, prawdopodobnie oficera, który zmarł w wyniku katuszy zadanych mu przez NKWD.

Kto to był?

– Przez wartownika wywoływany był jako Miński. Przywieziono go gdzieś po 20 kwietnia 1945 roku. Był wysoki, miał postawę polskiego oficera. Wyglądał na blisko 35 lat. Był ubrany w bryczesy i piękną kurtkę na kożuchu obszytą samodziałem. Został wezwany na przesłuchanie już pierwszej nocy. W katowni na Strzeleckiej przesłuchiwano więźniów tylko nocą. Nastawiali wtedy radio najgłośniej, jak się dało, by zagłuszyć krzyki męczonych ludzi. Z samego mojego batalionu im. Mączyńskiego naliczyłem sześciu żołnierzy, którzy byli katowani w tym budynku. Gdzieś po godz. 1.00 w nocy Mińskiego przyprowadził wartownik. Wszedł do naszej celi bardzo blady. Zaczął rozmawiać z najstarszym w naszej grupie wiekiem i rangą plk. Zygmuntem Marszewskim [były p.o. komendant Obszaru Warszawskiego AK – red.]. Tajemniczy więzień opowiadał, że był mocno bity.

Pytali go, po co przyjechał do Warszawy i do kogo. Ale nic im nie powiedział. Marszewskiemu przekazał tylko, że przybył z Katowic. Pod Warszawą przesiadł się do kolejki EKD. Wysiadł przy ul. Nowogrodzkiej. Tam, w podziemiach, przy kasach biletowych czekało jednak NKWD, wyłapując spośród przyjeżdżających wszystkich mężczyzn mających postawę żołnierzy. Tam go aresztowali. Podczas przesłuchania nie przyznał się, skąd ani w jakim celu przyjechał. Dostał za to tamtej nocy co najmniej 200 batów.

Następnej nocy przyszedł już do celi przytrzymywany przez wartownika. Gdy ten zatrzasnął za nim drzwi, zwalił się po prostu na podłoże stanowiące mieszaninę miału węglowego, trocin i rozdrobnionej słomy, na którym spaliśmy. Zobaczyłem jego zmasakrowane biciem plecy. To była miazga koloru granatowo-krwistego. Powiedział tylko Marszewskiemu, że nikogo nie wydał. Po wprowadzeniu do celi trzeciej nocy Miński od razu się położył. Nic nie mówił. Nie moglem wtedy zasnąć. Gdzieś po północy nagle ocknął się i przewrócił na wznak. Wkrótce potem zmarł na moich oczach. Strażnicy dosłownie wywlekli jego ciało z celi.

Był Pan więziony m.in. w specłagrze NKWD w Rembertowie. Przetrzymywani tam żołnierze mieli być wywożeni na „nieludzką ziemię”?

– Tak. Do tego obozu wieziono mnie amerykańską ciężarówką dodge. Trafiłem do sali na terenie byłej fabryki Pocisk w Rembertowie. Okazało się, że był tam już przetrzymywany mój ojciec, choć aresztowano go dwa dni po mnie. Spotkałem tam też niektórych moich kolegów z NSZ. Niewiele brakowało, a zostałbym uwolniony dzięki odważnej akcji poakowskiego oddziału dowodzonego przez ppor. Edwarda Wasilewskiego ps. „Wichura”, z byłego okręgu AK „Mewa-Kamień”. Niestety, wrota do hali, w której bylem przetrzymywany, zostały rozbite dopiero pod koniec akcji. W efekcie nie zdążyłem uciec. W tym czasie „Wichura” już wycofywał się z 500 uwolnionymi więźniami, bo z Warszawy nadciągały oddziały NKWD.

Wkrótce potem pozostałych więźniów wraz ze mną przewieziono do specłagru NKWD nr 3 w Poznaniu. Stamtąd trafiłem 1 sierpnia do wiezienia w Rawiczu. Po trzech miesiącach przewieziono mnie do Warszawy, do karno-śledczego więzienia nr III, zwanego też „Toledo”. Gdy w listopadzie przyjechał do Warszawy premier Stanisław Mikołajczyk, ogłoszono amnestię. Dzięki temu zwolniono mnie, ale tuż przed opuszczeniem więzienia zapowiedziano, że jeśli pisnę jedno słowo o tym, co widziałem w więzieniu, to… i w tym momencie ubek znacząco się uśmiechnął.

Dziękuję za rozmowę.

Źródło: naszdziennik.pl