„Wejdą, nie wejdą, wejdą, nie wejdą…”
Ten, kto żył w tamtych czasach, doskonale rozumie, co oznacza cytat z tej piosenki. I wbrew pozorom weszli, tyle że to, co chcieli, załatwili rękami polskich komunistów, którzy wysługiwali się sowietom. Nic w tym dziwnego, skoro w specjalnych jednostkach ZOMO od dawna szkolono „robotów”, którzy tracili ludzkie odruchy.
Pamiętam, że w nocy z 12 na 13 grudnia w naszym mieszkaniu na warszawskim Mokotowie była prywatka, która przeciągnęła się do późnych godzin nocnych. Wyszłam na spacer, aby odprowadzić swoją siostrę Ewę i jej męża na przystanek autobusowy. Staliśmy dość długo na białej, cichej i zaśnieżonej ulicy, bezskutecznie oczekując na kolejny już autobus i coraz bardziej marznąc. Nad nami parokrotnie przeleciały jakieś samoloty. W końcu zaczęło świtać i skłanialiśmy się do powrotu, aby skorzystać z samochodu, gdy podszedł do nas jakiś nieznajomy. Powiedział, że na darmo czekamy, bo: „ogłoszono wojnę!”. W jednej chwili zrobiło się strasznie! Biegiem wróciliśmy do mojego domu. Ewa poszła włączyć telewizor, a ja zbudziłam męża i powiedziałam mu o tym, co usłyszałam. Z odbiornika rozległ się wręcz szczekający głos „Jaruzela”, ogłaszający stan wojenny. Milczały telefony. Milczeliśmy i my. Jedynie ten okropny głos wojskowej junty, tzw. WRON-y. Wsiadłam w samochód i ruszyłam na Pragę. Po drodze mijaliśmy rozpalone w metalowych koszach ogniska, przy których grzały się grupki palących papierosy żołnierzy. Po zaśnieżonych ulicach, od czasu do czasu, sunęły jakieś wojskowe pojazdy, a nawet czołgi. Cywile pozostawali w domach. Ta cisza, przerywana nietypowymi odgłosami, aż dzwoniła w uszach. Martwiliśmy się o bliskich i o to, co będzie dalej.
Po powrocie do domu spakowałam śpiwór, koc i trochę rzeczy na zmianę. Pracowałam w Ośrodku Informatycznym w Zakładach Wytwórczych Urządzeń Telefonicznych. Był to duży zakład produkcyjny. W poniedziałek rano mąż zawiózł mnie do pracy. Po drodze omawialiśmy różne możliwe scenariusze… Po południu mąż przywiózł mi cały bochenek chleba, smalec i cebulę, które odebrałam na dyżurce strażnika przy bramie. Rozpoczął się strajk! Każdy miał wybór, ale tylko jednorazowy: mógł zostać lub wyjść i nie wracać. Byliśmy zdecydowani bronić Zakładu i strajkować do skutku, czyli do czasu, aż władze się ugną przed naszymi żądaniami i cofną stan wojenny. W nocy zbudził nas szef Ośrodka Informatyki, w którym pracowałam. Powiedział, że drugi z naszych zakładów, mieszczący się na sąsiedniej ulicy, został spacyfikowany. Byliśmy zaskoczeni, że tak krótko się bronili. Na taką okoliczność mieliśmy uzgodniony plan działania. Wszyscy z biurowców mieli przejść na halę produkcyjną, która znajdowała się po drugiej stronie dużego dziedzińca. Szybko zbiegaliśmy z wysokich pięter budynku. Gdy wbiegaliśmy na dziedziniec, do bramy już walili zomowcy. Zapytałam przewodniczącą NSZZ „Solidarność”, gdzie ma nasze papiery związkowe, które zawierały wszystkie informacje na temat członków Związku z naszego Zakładu. Odpowiedziała, że zmieniła zdanie i pozostawiła je w pokoju, w którym nocowaliśmy. Postanowiłam je zabrać i ukryć. Obawiając się korzystania z windy, wbiegłam po schodach. Gdy wracałam, biurowiec był już pusty. Ukrywszy dokumenty za legarami schodów, ruszyłam biegiem przez szeroki dziedziniec w stronę hali fabrycznej.
Po prawej stronie dziedzińca, od strony otwartej już bramy, widziałam, poruszającą się w moim kierunku, szarą masę ludzi ukrytą za przyłbicami. Szli tyralierą, trzymając w rękach tarcze i „raki”. Usłyszałam wielokrotne: „Stój bo strzelam!”. Ani myślałam tego słuchać − biegłam dalej. Byłam już bardzo blisko otwartych drzwi budynku, z których wyłonił się jakiś młody, wysoki chłopak. Zrobiwszy dwa kroki w moją stronę, złapał mnie gwałtownie z tyłu głowy za kołnierz, zmuszając tym samym do prawie upadku i pociągając w swoją stronę. W tym momencie, nade mną przeleciało kilka kul… Uratował mi życie!… Do dziś nie wiem, Kto to był, ale często Go wspominam… Weszliśmy do budynku, do głównej hali produkcyjnej, w której już byli wszyscy strajkujący. Byłam wiceprzewodniczącą „Solidarności” w naszym Zakładzie, więc, z kilkoma innymi osobami z Zarządu, stanęłam blisko wejścia. Po krótkiej chwili do budynku weszło kilku mundurowych, pytając o reprezentantów strajkujących, po czym stanęli na wprost nas. Przez chwilę milczeli, jakby na coś lub kogoś czekali. Zomowcy zatrzymali się przed drzwiami budynku, w którym się zgromadziliśmy. Nagle kilku zomowców weszło przed nas, ciągnąc za sobą jakiegoś chłopaka, z którego głowy lała się krew, zamazując jego twarz. Tłum strajkujących rozstąpił się, jak fale wody po wrzuceniu w nią kamienia. Na twarzy wielu osób malowało się przerażenie. Niektórzy prosili o możliwość pójścia do łazienki, inni starali się wtopić w ogarniający ich zewsząd tłum ludzi. Poprosiłam kolegę z biura, aby dał mi swą koszulę. Razem z koleżanką podarłyśmy ją i opatrzyłyśmy rozwaloną głowę rannego, który już ledwo trzymał się na nogach. Wtedy dowódca zomowców oznajmił, że go zabiera i zawiezie do szpitala. Powiedziałam, że chcemy, aby ktoś od nas z nimi pojechał. Usłyszałam, że albo pojadą sami, albo zostaną i niech się wykrwawia. Jak się okazało, dostał przez głowę tarczą, gdy znaleziono go samego w szatni. Dziękowałam Bogu, że nie pozostałam sama w biurowcu…
Do budynku weszła grupa zomowców. Stanęli w dwóch szeregach na wprost siebie, tworząc niejako tunel do wyjścia z hali. Zdjęłam okulary. W rękach mieli pały. Taka to była nasza ścieżka zdrowia w kierunku dziedzińca. Jeśli ktoś się przewrócił, trzeba było go podnieść, by szedł dalej, lub ciągnąć ze sobą, bo stojące po obu stronach ludzkie maszyny, półprzytomnie patrzące spod łbów, zapamiętale okładały tych, którzy wychodzili, a pozostawać na miejscu nie było już sensu. Tak zakończył się nasz strajk.
Po przyjściu na drugi dzień do pracy czekała na mnie niespodzianka. Jak mi przekazano, w sąsiednim biurowcu, gdzie mieściły się Kadry i Finanse, wściekły Dyrektor Finansów − jak zwykle w takich dużych firmach ubecka partyjna wtyka − „wył od rana na korytarzu: »Gdzie ta Kozłowska, prowodyr strajkowy!«”. Pracy nie straciłam, bo byłam tzw. „cennym pracownikiem” i wybronił mnie szef Ośrodka Informatyki, ale zbyt długo nie wytrzymałam szykan, które wobec mnie stosowano i sama poprosiłam o zwolnienie.
Wkrótce dowiedziałam się też, że do moich Rodziców przyjechali „smutni panowie”. Tym razem nie tylko w sprawie mojego, wciąż prześladowanego przez władze PRL, Ojca Mariana Kozłowskiego − majora Narodowych Sił Zbrojnych o pseudonimach: „Lech Przemysław”, „Dąbrowa”, „Opoka”, Komendanta Okręgu „Bałtyk” Narodowego Zjednoczenia Wojskowego − ale i w mojej, bo byłam na liście do internowania. Rodzice powiedzieli im, że już dawno stracili ze mną kontakt i nie wiedzą, gdzie mieszkam. Tym razem nie trafiłam na odsiadkę. Do dziś cieszy mnie fakt, że, nawet w tak dokładnie przygotowywanych planach komunistycznej machiny, zdarzały się nieskoordynowane działania, które, przynajmniej na chwilę, ratowały niepokornych Polaków przed represjami.
Maria-Krystyna Kozłowska