Danuta Urbanowska-Ladomirska „Lala”
Przybył do brygady w połowie października 1944 r. Po akcji Brygady Świętokrzyskiej dostał się do niewoli. Po zbadaniu, że był Polakiem zamieszkałym w Rosji, którego po przybyciu Niemców zabrano na ciężkie roboty na froncie, skąd uciekł i dotarł do komunistycznego oddziału partyzanckiego – przydzielono go jako furmana do drugiego wozu kwatermistrza. Biedny „Gruszka” – taki miał pseudonim – nie miał pojęcia, jak zaprzęga się konie. Wiedział tylko, że koń ma głowę i ogon. Był to człowiek około lat 45-50. W Rosji mieszkał w Charkowie ze swą matką, 92-letnią staruszką, i pracował jako komik w teatrze. Mówił dobrze po polsku z akcentem rosyjskim. Pomagałam mu zakładać konie, dawać spyżę, a z czasem nauczył się tego sam. Powozić było łatwiej, bo konie same wiedziały i szły za poprzednim wozem. Często przychodził na postoju na naszą kwaterę, opowiadał o swej matce staruszce. Bardzo ją kochał i nie wiedział, czy zobaczy ją żywą. My polubiliśmy go. Opowiadał o swej pracy w teatrze, był bardzo komiczny i spędzaliśmy wesoło czas, słuchając jego opowiadań.
Płynęły dnie, tygodnie, miesiące. Front rosyjski zbliżał się. Co będzie z nami – nie wiadomo. Święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok w Boczkowicach nie były wesołe. Widziałam „Gruszkę” zamyślonego, nie opowiadał swoich żartów. „Lala”, co będzie z nami? – pytał mnie. – Nie wiem, „Gruszka”, ale dowództwo coś wymyśli. I tak było. Wymarsz nastąpił 13 stycznia 1945 r. Wozy grzęzły w śniegu, zimno, spyży dla koni było mało, szliśmy na zachód. Pod Żarnowcem powiedziano, że będziemy iść na Zachód, opuścimy kraj rodzinny, będziemy starali się połączyć z armią amerykańską. Kto chce, może zostać w kraju. Po ukończeniu ogłoszenia zbliżył się „Gruszka” i powiedział, że chce się pożegnać, bo będzie starał się wrócić do Rosji, by zobaczyć się ze swą matką. Bardzo ją kochał. Może uda się mi dotrzeć do niej – powiedział ze łzami w oczach. Podziękował za dobre traktowanie. Gdyby nie wielka miłość do matki, poszedłby z nami, nie zważając na trudy. To był ostatni raz, gdy go widziałam. Uściskaliśmy się serdecznie, życząc wzajemnie dużo szczęścia.
Nam szczęście dopisało. Po wielu trudach połączyliśmy się z armią amerykańską. Czy „Gruszka” dotarł do Charkowa do swej matki – nie wiem. Oby jemu szczęście też dopisało. Był dobrym przyjacielem, mimo że nie umiał sobie poradzić z końmi i na każdy strzał rzucał wóz i chciał się schronić, nie wiem gdzie.
Po jego odłączeniu przyszły ciężkie dni, przejścia między frontami: z przodu Niemcy, z tyłu Rosjanie. Nie wiem, czy nerwy „Gruszki” wytrzymałyby to. Może dobrze zrobił, że się odłączył. Ale w naszej pamięci „Gruszka” został na zawsze jako ten, który przez miesiące rozweselał swoimi opowiadaniami nasze życie partyzanckie.