Dr Piotr Gontarczyk: W Polsce podczas niemieckiej okupacji nie było wojny domowej
W Polsce podczas niemieckiej okupacji nie było wojny domowej. Z jednej strony mamy siły polskie AK i NSZ, z drugiej PPR – sowiecką agenturę i jej zbrojne grupy: GL-AL działające na szkodę Polski – mówi historyk dr Piotr Gontarczyk, autor wydanej przez FRONDĘ PL monografii o Polskiej Partii Robotniczej. 5 stycznia mija 72. rocznica powstania PPR.
PAP: Pana książka ma tytuł: „Polska Partia Robotnicza. Droga do władzy 1941-1944”. Czy sądzi pan, że gdy powstawała PPR, Stalin myślał już o skomunizowaniu Polski?
Piotr Gontarczyk: Oczywiście nie. Kiedy latem 1941 r., Stalin kazał założyć PPR, Związek Sowiecki miał zupełnie inny kłopoty, niż układanie kształtu powojennej Europy. Armia Czerwona ponosiła straszliwe klęski na froncie. Stalin imał się wszystkich sposobów, żeby spróbować zatrzymać Niemców. Jednym z tych sposobów było właśnie utworzenie PPR – partii, która miała wywołać w Polsce powstanie i tym samym przerwać niemieckie linie zaopatrzeniowe. Polska była tu drugorzędna: dla Moskwy liczyło się tylko bezpośrednie wsparcie dla armii sowieckiej na froncie. To było zadanie kluczowe wyznaczone PPR.
PAP: Jak PPR wywiązywała się z tego zadania?
Piotr Gontarczyk: Marnie. Komuniści byli słabi, nie mieli wyszkolonych ludzi, zaplecza organizacyjnego broni. Niewiele mogli zdziałać. Wezwania do natychmiastowej walki i powstania, którymi bez przerwy szafowała PPR, trafiały w próżnię z dwóch powodów. Po pierwsze istniała polska niepodległościowa konspiracja, która w prasie ostrzegała ludzi, że PPR to komunistyczna mistyfikacja na usługach Kremla. Po drugie, aktywna, garnąca się do walki młodzież i środowiska patriotyczne zostały już „zagospodarowane” przez istniejące od dwóch lat autentyczne polskie podziemie. Tu nie było „próżni”, w której z fałszywymi, patriotycznymi hasłami mogliby wejść komuniści.
W rezultacie komunistom nie udało się zrobić wiele. Około 90 procent opisywanych w partyjnej historiografii akcji GL-AL, które udało mi się zweryfikować, w rzeczywistości nigdy nie miało miejsca albo zostało „ukradzionych” innym organizacjom, ewentualnie miało inny sens, niż było to przedstawiane; często jako działania „godzące w gospodarkę okupanta” opisywano regularny bandytyzm, z którego żyła cała ta organizacja, od oddziałów partyzanckich do KC PPR.
Kiedy wyszło pierwsze wydanie mojej książki, żyli czołowi historycy, z tego środowiska, jak prof. Ryszard Nazarewicz. Poza epitetami polemik nie było. Książka była szokująca, przełamująca mocno wszystko, to, co wcześniej w tej sprawie pisano, ale się obroniła. Dzisiaj jej twierdzenia są dla historyków po prostu oczywistością.
PAP: W czasach PRL stwarzano wrażenie, że AK i GL były równorzędnymi siłami i tyle samo zrobiły w walce z niemieckim okupantem. Jak było w rzeczywistości?
Piotr Gontarczyk: To są pod każdym względem nieporównywalne organizacje. AK miała ponad 350 tys. żołnierzy, sporą kadrę zawodowych oficerów, spore, w porównaniu z innymi, ilości broni, dyscyplinę wojskową. NSZ liczyło z pewnością ponad 50 tys. żołnierzy. Po wojnie powszechnie utrzymywano, że GL-AL liczyła 50-60 tys. ludzi, padały i liczby wyższe, 80-100 tys. Według wyliczeń, dokonanych przeze mnie na podstawie własnych dokumentów tej organizacji, twierdzę, że nigdy nie było to jednocześnie więcej niż 3-4 tys. ludzi w fatalnie funkcjonującej organizacji: bandytyzm, samowola, porachunki wewnętrzne (zabijano się nawet w kierownictwie PPR).
Komuniści różnili się od polskiego podziemia w sensie pozytywnym chyba tylko tym, że kierownictwo ruchu zdecydowanie lepiej radziło sobie z regułami konspiracji. Mieli za sobą lata doświadczeń, byli zawodowcami. Jak się ich porównuje z działalnością AK, szczególnie w zaborze rosyjskim, to widać różnicę. Tam czołowi, wysocy oficerowie zawodowi zachowywali się często jak dzieci a efektem była głęboka penetracja przez NKWD.
PAP: PPR wzywała do walki zbrojnej, zarzucała Armii Krajowej, że „stoi z bronią u nogi”. To sformułowanie pochodziło zresztą, bodaj z „Biuletynu Informacyjnego” AK. Chodziło oczywiście o wyczekanie do tego momentu, kiedy akcja zbrojna AK mogła być efektywna. Niemniej jednak: czy to te wezwania PPR do walki skłoniły AK do organizowania oddziałów partyzanckich?
Piotr Gontarczyk: Utworzenie pierwszych oddziałów AK w 1943 r. było w dużej mierze związane z działalnością partyzantki komunistycznej. Chodziło o zamanifestowanie Polakom, że istnieje podziemne wojsko polskie, ale ważniejsze wydaje się konieczność bezpośredniej ochrony polskiej ludności przez niezwykle brutalnymi i bezwzględnymi działaniami Gwardii Ludowej. Formacja ta parała się przede wszystkim pospolitym bandytyzmem na szkodę Polaków, dopuszczała się rabunków broni z magazynów podziemia, morderstwami przedstawicieli elity obywatelskiej i żołnierzy podziemia. Komuniści niszczyli też posterunki polskiej policji, broniącej ludność przed bandytyzmem.
Ich działania, anarchizujące prowincję, wywoływały też tzw. wtórną falę bandytyzmu i załamanie dyscypliny społecznej. Coś z tym wszystkim trzeba było robić. AK postanowiła się rozprawiać z bandytyzmem, a więc także z oddziałami GL. Takie same działania, motywując to bardziej politycznymi względami, podjęły NSZ.
PAP: Pisze Pan o tym, że do GL-AL rekrutowano nawet całe zbrojne bandy. Dlaczego taki się działo? Przecież bandyckie rozboje kompromitowały GL-AL i PPR.
Piotr Gontarczyk: Pospolici bandyci byli w jakiejś mierze sojusznikami PPR, bo właśnie anarchizowali teren. A ważniejsza, niż dobra opinia, była dla komunistów rozbudowa szeregów i liczba broni. Stąd werbunek kogo się da, często całych band rabunkowych, w szeregi GL. Komuniści starali się wysyłać do takich grup komisarzy politycznych i „przekierowywać” działalność werbowanych band na realizację zadań PPR. Na ogół to nie wychodziło. Półgębkiem o tych sprawach wspomina nawet historiografia z czasów PRL. Co ciekawe, w późniejszym okresie pospolite grupy rabunkowe same garnęły się do GL-AL, bo w pewnym momencie w Dowództwie AK zapadła (zapewne motywowana względami międzynarodowymi) decyzja o nieatakowaniu komunistycznych oddziałów. W ten sposób, podporządkowując się komunistom, pospolici bandyci zyskiwali immunitet. I działali dalej.
PAP: Podaje Pan liczne przykłady mordów dokonanych przez GL-AL na Żydach. Jak można je tłumaczyć w zestawieniu z funkcjonującym stereotypem „żydokomuny”.
Piotr Gontarczyk: Czymś innym jest kwestia „nadreprezentatywności” osób pochodzenia żydowskiego w ruchu komunistycznym (który jest historycznym faktem, nie mitem), a czymś innym kwestia zabójstw Żydów przez partyzantkę PPR. Ponieważ już przypomnieliśmy sobie w skrócie skąd się rekrutowały czym zajmowały się grupy GL-AL, dodam tylko, że członkowie tych grup często mieli niewiele wspólnego z komunizmem. Antysemityzm też tu odegrał rolę, ale tacy ludzie zabijali Żydów głównie dlatego, że ci byli wyjęci spod prawa, ich życie było niewiele warte, a za to można się było czasem „obłowić”.
Mówiąc dość dosadnie: Żydzi byli łupem łatwym i cennym. Nieco tylko odmienny charakter miały rzezie dokonane na Lubelszczyźnie (przełom lat 1942-43) przez późniejszego prominenta PRL gen. Grzegorza Korczyńskiego. Tu „czystka” wsi i lasów z Żydów (o klasycznym charakterze etnicznym) była spowodowana nałożeniem się podziałów etnicznych na walki frakcyjne wewnątrz PPR. Ale to nie zmienia faktu, że Korczyński – późniejszy członek KC PZPR – dzielił się z kompanami ubraniami Żydów bezpośrednio na miejscu zamordowania ich poprzednich właścicieli.
PAP: Sprawcy mordów na Żydach zostali po wojnie stosunkowo łagodnie ukarani. Jak to było możliwe, skoro znaczącą rolę w resorcie bezpieczeństwa i wymiarze sprawiedliwości odgrywali komuniści pochodzenia żydowskiego. Chyba naturalnym ich odruchem było surowe ukaranie sprawców mordów na Żydach.
Piotr Gontarczyk: Po 1945 r. o ukaraniu uczestników tych zbrodni nie mogło być mowy. Byli partyzanci (tacy jak Moczar czy Korczyński) zajmowali wysokie stanowiska w resorcie i o ich „ruszeniu” nie mogło być mowy. Sekretarzem partii był Władysław Gomułka, który musiał znać te sprawy. Informacje napływające do partii i resortu bezpieczeństwa w sprawie zabójstw Żydów w czasie wojny trafiały do szuflad. Znam przypadki zabójstw osób, które próbowały wyjaśnić te sprawy po wojnie, dokonane przez byłych partyzantów, którzy (jako funkcjonariusze UB lub wojska) np. upozorowali potem to „nieudaną próbę ucieczki”.
Zmiana sytuacji nastąpiła w latach 50., kiedy Gomułka a potem jego ludzie, w tym wielu tych z GL-AL (jak Moczar i Korczyński) potracili wpływy. Dopiero wtedy bezpieka, w której rzeczywiście dużo silniejszą rolę odgrywały osoby pochodzenia żydowskiego, zaczęła badać te sprawy. Zaczęły się aresztowania, wyroki, znam nawet jeden (nie wykonany) wyrok śmierci – na nie mniej niż kilkudziesięciu członków GL-AL, w znacznej części dowódców. Wszystkie te wyroki były uchylane po powrocie Gomułki do władzy. Tak w partii rodziła się frakcja, która „miała porachunki z Żydami”, które zaczęły się w latach 60.
PAP: Rysuje pan obraz wojny domowej – między GL i AL a podziemiem niepodległościowym – AK i NSZ.
Piotr Gontarczyk: Zawsze stanowczo przeciwstawiam się terminowi „wojna domowa”. Z politycznego punktu widzenia z jednej strony mamy siły polskie, z drugiej sowiecką agenturę i zbrojne grupy działające na szkodę Polski. Nie ma tu wojny domowej, bo PPR nie jest siłami „domowymi”. To termin nietrafny także dlatego, że, jak udowadniam w książce, tylko naprawdę znikoma liczba przypadków rozbicia oddziału komunistycznego przez AK czy NSZ miała motywy polityczne. W przytłaczającej liczbie przypadków były to akcje wymierzone w grupy napadające na polską ludność i parające się bandytyzmem. Ich „kolor” był kwestią drugorzędną. Dlatego między innymi więcej zasług w dziedzinie zwalczania GL-AL ma AK (która oficjalnie nie zwalczała GL-AL), a nie NSZ (otwarcie głoszące hasło rozprawy z „komuną”).
PAP: Czy tępienie „reakcji” było nakazane przez kierownictwo PPR. I w jakim było stosunku do działań skierowanych przeciw niemieckiemu okupantowi.
Piotr Gontarczyk: Wiele wskazuje na to. że akcję „tępienia reakcji” w postaci przede wszystkim donosów do Gestapo na polskich niepodległościowców, prowadzono od początku istnienia PPR. Listy polskich konspiratorów wysyłano zarówno pocztą, jak i strukturami działającymi na pograniczu wywiadów. Dla komunistów było to działanie jak najbardziej logiczne: polska konspiracja była antykomunistyczna i antysowiecka, a więc należało ją bezwzględnie zniszczyć. Cały wywiad PPR/NKWD w Warszawie (to były naczynia połączone) prowadził działalność wywiadowczą przede wszystkim „na kierunku polskim” prowadząc tu jeszcze przedwojenną sowiecką agenturę.
To samo było z partyzantką komunistyczną. Skrytobójstwa zaczęły się jeszcze w 1942 r., rok później doliczyłem się już około 100 działaczy podziemia i polskich konspiratorów zamordowanych przez GL. W 1944 r. było ich już dużo więcej, w tym między innymi dwa wymordowane oddziały AK na Lubelszczyźnie. W świetle tych faktów to, czy komuniści prowadzili wtedy jakieś działania wobec Niemców czy nie (a na ogół nie prowadzili) jest dla mnie drugorzędne.
PAP: W jakim celu PPR chciała rozmawiać z Delegaturą Rządu na Kraj. I dlaczego Delegatura zgodziła się na te rozmowy. Przecież była nikła szansa na to, by obie strony dogadały się na jakikolwiek temat?
Piotr Gontarczyk: Ze strony Delegatury i AK chodziło o rozmowy typowo sondażowe. To była cywilizacja, inna niż komunistyczna; tu się nawet z przeciwnikiem czasem rozmawia, a nie tylko morduje. Dodać trzeba, że przyjęciem propozycji ich przeprowadzenia kierownictwo PPR było kompletnie zaskoczone.
Oczywiście o jakimkolwiek porozumieniu czy współpracy nie mogło być mowy a wszelakie dyskusje zakończyły się po ujawnieniu zbrodni katyńskiej, kiedy PPR, kopiując stanowisko Kremla, bez przerwy pisało o „niemieckiej zbrodni w Katyniu” i „hitlerowskich kolaborantach z polskiego rządu w Londynie”. I z kim i o czym można tu było rozmawiać. Jako „wielką straconą szansę” mogli je potraktować tylko naukowi propagandyści z czasów PRL. Jeden z nich, nawiasem mówiąc potem atakował moją książkę, o czym wspominam we wstępie. Ale to nie ja jestem chyba winien, że wszystkie jego teoryjki na ten temat są nic nie warte.
PAP: W jaki sposób Polskie Państwo Podziemne przeciwstawiało się propagandzie i ideologii PPR. I czy robiło to, pana zdaniem właściwie i skutecznie?
Piotr Gontarczyk: Propaganda zadziałała znakomicie: każdy zainteresowany wiedział z konspiracyjnej prasy, że PPR to sowiecka agentura zanim ta partia zaczęła na dobre działać. To wielki plus polskiego podziemia, skutek samoorganizacji społeczeństwa. Gdyby przecież komuniści wywołali powstanie, skończyłoby się ono niewyobrażalną masakrą.
Moje zastrzeżenia budzi głównie w sumie dość bierne stanowisko tak wobec kierownictwa PPR, jak i działalności GL-AL. To był śmiertelny, sowiecki nowotwór, który należało bezwzględnie usunąć. Kilkadziesiąt wyroków śmierci na członków kierownictwa i sprawa zostałaby rozwiązana. Byłoby mniej donosów, mniej mordów politycznych, mniej informacji przekazanych NKWD do Moskwy. To samo z partyzantką: należało ją po prostu rozbić, a przypadkowych ludzi, którzy do niej trafili wcielić do wojska albo odesłać do domu. A tak prowincję zalewała fala bandytyzmu, śmierć poniosły setki żołnierzy podziemia, i nie mniej Żydów, polskich ziemian, inteligentów, chłopów. Dopiero w styczniu 1945 r., kiedy podziemie było już w fazie upadku, dowódca AK wydał zakaz podejmowania akcji antyniemieckich i skierowanie wszystkich sił na obronę polskiej ludności. Trzy lata za późno.
PAP: Jak to było możliwe, że PPR, chyba powszechnie uważana za sowiecką agenturę, stała się masową, milionową partią?
Piotr Gontarczyk: To pytanie na oddzielny wywiad. PPR była przede wszystkim partią władzy, która brała wszystkich. Wystarczyło przyjść, zapisać się i można było zostać starostą. Ważną rolę odgrywał także system budowany przez PPR: od partii zależało bardzo dużo i stopniowo coraz więcej: stanowiska, przydział dóbr materialnych.
Aparat PPR miał wpływ na przydział darów UNRRA, butów, koni, nawozów, maszyn rolniczych, mieszkań, ziemi, nafty, zapałek i żywności. Już w 1948 roku decydował o przyjęciu dziecka do szkoły średniej, albo na studia, a nawet do przedszkola. Gdyby pan miał spaloną chałupę, zniszczone całe gospodarstwo, albo był całkowicie uzależniony w fabryce od systemu dystrybucji dóbr przez PPR, to też by się pan pewnie zapisał.
Komuniści mieli pełną świadomość, kto należy do ich partii, ale to nie stanowiło dla nich dużego zagrożenia, bo to była przecież partia wodzowska. A milion członków dawał im widowiskową (choć moim zdaniem fałszywą) legitymizację.
Dr Piotr Gontarczyk jest pracownikiem IPN. Wydał m.in. „Pogrom? Zajścia polsko-żydowskie w Przytyku 9 marca 1936. Mity, fakty, dokumenty”. „Tajny współpracownik +Święty+”, „Kłopoty z historią” i „Najnowsze kłopoty z historią”. Jest współautorem książek „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii” (wraz ze Sławomirem Cenckiewiczem) oraz „Tajne oblicze GL-AL. Dokumenty” (wraz z Markiem Janem Chodakiewiczem i Leszkiem Żebrowskim).
Pierwsze wydanie książki „Polska Partia Robotnicza. Droga do władzy. 1991-1944” ukazało się w 2004 roku. Książka otrzymała nagrodę im. Jerzego Łojka.
Rozmawiał Tomasz Stańczyk (PAP)
Źródło: dzieje.pl