Historia konspiracyjnego „Szczerbca”

Artykuły i opracowania

Maciej Panecki „Mat”

Tragiczna w swym przebiegu i skutkach dla kraju polska wojna obronna we wrześniu 1939 roku i następująca po niej ludobójcza okupacja Polski przez zmówionych ze sobą dwu drapieżnych i wiarołomnych sąsiadów ze wschodu i zachodu wywołały w patriotycznej części ówczesnego społeczeństwa polskiego wrażenie strasznego, porażającego gromu.

Wola życia narodowego szybko przezwyciężyła jednak pewne objawy zbiorowego załamania i powoli zaczynało narastać pragnienie odrodzenia kraju w niepodległym bycie, oparte na niezłomnej wierze w ostateczną klęskę hitlerowskich i sowieckich okupantów w starciu z wielkimi demokracjami Zachodu, które wypowiadając 3 września 1939 roku wojnę Rzeszy Niemieckiej stanęły po stronie Polski.

Wola ta zaczęła się urzeczywistniać praktycznie w gromadzeniu i ukrywaniu porzuconej przez wojsko broni, w organizowaniu się w zaufanych grupach dla nasłuchu uruchomionych wtedy w języku polskim audycji radia francuskiego, angielskiego, a nawet włoskiego, w przekazywaniu znajomym uzyskanych stamtąd wiadomości, zwłaszcza pocieszających, w objawach nie spotykanej dotąd solidarności narodowej, w tworzeniu zrębów konspiracji wojskowej, a także w wydawaniu i kolportażu podziemnej prasy patriotycznej.

Głównymi ośrodkami wydawniczymi tej prasy były oczywiście duże miasta z Warszawą na czele. Trudności kolportażowe w warunkach morderczej okupacji powodowały, że nasycenie prasą podziemną terenu, a zwłaszcza miejscowości bardziej odległych od dużych ośrodków miejskich, było w wysokim stopniu niezadowalające. Pamiętać przy tym należy, że w okresie II wojny światowej co najmniej 75% ludności polskiej mieszkało na prowincji, we wsiach i małych miasteczkach, a radio było nie tylko mało rozpowszechnione, ale w ogóle zakazane, pod najsurowszymi karami, przez okupantów. Dlatego dotarcie do prawdy o biegu spraw na świecie, do autentycznie polskiego, prawdziwego, patriotycznego słowa drukowanego było sprawą o znaczeniu najistotniejszym.

W kolportażu prasy podziemnej próbowano rozmaitych sposobów, m.in. wykorzystywano działającą wówczas legalnie w tzw. Generalnej Guberni, czyli w niemieckiej strefie okupacyjnej – pocztę. W tym celu, każdorazowo z innego urzędu pocztowego w większych ośrodkach miejskich, wysyłano na umówione, fikcyjne nazwiska, paczki z prasą do urzędów i agencji pocztowych w terenie, skąd wtajemniczeni członkowie organizacji przejmowali je bez narażania kolporterów na niebezpieczeństwo „wpadki” w czasie przewożenia czy przenoszenia „bibuły”. Tym niemniej kolportaż prasy podziemnej stawał się, ze względu na okrzepnięcie aparatu represji okupanta i w związku z ówczesnymi sukcesami Niemców w latach 1941-42, coraz bardziej trudny i niebezpieczny.

W takiej atmosferze i warunkach rzucona została w 1942 roku w gronie członków placówki Narodowej Organizacji Wojskowej w Puchaczowie, w powiecie lubelskim, myśl wydawania na miejscu konspiracyjnego tygodnika. Duchowym ojcem i organizatorem placówki w Puchaczowie był, jeszcze w grudniu 1939 r., osiemnastoletni wtedy, absolwent Państwowego Gimnazjum i Liceum im. Hetmana Stefana Czarnieckiego w Chełmie Lubelskim – Zbigniew Stawarski („Rafał”). Inteligentny, obdarzony zmysłem organizacyjnym, gorący patriota, stał się „Rafał” niekwestionowanym przywódcą uświadomionej narodowo miejscowej młodzieży pochodzącej ze wszystkich istniejących wówczas klas społeczeństwa.

Mając nawiązane już kontakty z organizacyjną strukturą NOW otrzymywał „Rafał” tą drogą, począwszy od 1940 roku, prasę podziemną wychodzącą w Warszawie, z tygodnikiem „Walka” na czele, którą rozprowadzał wśród zaprzysiężonych członków grupy konspiracyjnej z Puchaczowa i okolicy. Niestety, jeszcze przed urzeczywistnieniem pomysłu wydawania „gazetki”, Gestapo aresztowało wiosną 1943 roku w Milejowie umówionego na konspiracyjne spotkanie „Rafała” i towarzyszącego mu Tadeusza Tuszewskiego („Roland”). Znaleziona przy nich broń i prasa podziemna oznaczały jedno – widmo zagłady. „Rolandowi” udało się szczęśliwie uciec z transportu do obozu koncentracyjnego, po wyłamaniu desek w wagonie towarowym wiozącym więźniów, natomiast „Rafał” z Zamku Lubelskiego trafił do obozu koncentracyjnego Mauthausen i tam został zamęczony, o czym świadczyło otrzymane przez rodzinę zawiadomienie urzędowe o śmierci więźnia „na serce”.

Aresztowanie „Rafała” i „Rolanda” nastąpiło w dramatycznych okolicznościach związanych z wcześniejszą o kilka dni potyczką członków Akcji Specjalnej NSZ z hitlerowcami w kawiarni „Café Klub” w Lublinie, mieszczącej się na rogu ul. Krakowskie Przedmieście i Kołłątaja (przedwojenna kawiarnia Rutkowskiego). W kawiarni tej dwaj znający język niemiecki członkowie AS umówieni byli z niemieckim lotnikiem, który od pewnego już czasu dostarczał im za gotówkę amunicję do pistoletów. Punktualny zwykle w spotkaniach „handlowych” Niemiec spóźniał się tego dnia w sposób wyraźny, a zamiast niego w lokalu pojawiło się w pewnej chwili trzech gestapowców, którzy przystąpili do legitymowania obecnych w kawiarni gości. Podejrzewając, że lotnik mógł ich sypnąć, konspiratorzy podjęli błyskawiczną decyzję i podeszli do stojącego w drzwiach kawiarni gestapowca kładąc go trupem na miejscu jednym celnym strzałem i wybiegli na zewnątrz kierując się przez ul. 3 Maja w stronę peryferii miasta. W odskoku zmuszeni byli po drodze unieszkodliwić jeszcze przeszkadzającego im w ucieczce żandarma, który stał na posterunku przed gmachem dawnego Banku Polskiego na rogu ul. Krakowskie Przedmieście i 3 Maja. Okrężną drogą udało im się dotrzeć do kwatery na ul. Kowalskiej. Niestety, następnego dnia doprowadzeni przez psy policyjne Niemcy pojawili się pod tym budynkiem i zaczęli łomotać w zamkniętą bramę. Zaalarmowani bojowcy zdążyli wycofać się przez dachy sąsiadujących domów na ul. Grodzką i przez ul. Podwale na łąki na Podzamczu. Tropieni dalej przez pościg z psami ostrzeliwali się z posiadanego lekkiego karabinu maszynowego i szczęśliwie bez strat dotarli do podlubelskiej wsi Zemborzyce.

W konsekwencji tego wydarzenia Niemcy uruchomili szeroką obławę policyjną w Lublinie i okolicy, rozsyłając na wszystkie strony m.in. patrole tajnej policji kryminalnej (Kripo). Jeden z takich patroli, złożony z polskojęzycznych funkcjonariuszy Kripo, znalazł się w restauracji Wincentego Pawlickiego w Milejowie koło Lublina w dniu, w którym wstąpili do niej, aby napić się w upalny dzień lemoniady, przejeżdżający tamtędy rowerami „Rafał” i „Roland”. Zaskoczeni w restauracji przez agentów nie mieli nasi koledzy żadnych szans w walce czy ucieczce i w beznadziejnej sytuacji musieli się poddać, licząc, być może, na ucieczkę w przyszłości, co sprawdziło się tylko w przypadku „Rolanda”.

Ofiarą swojego młodego życia w hitlerowskiej fabryce śmierci okupił „Rafał” bezpieczeństwo i możność dalszego działania założonej przez siebie placówki konspiracyjnej, nie wydając gestapowskim oprawcom ani tajemnicy jej istnienia, ani nazwisk należących do niej kolegów.

Opisane wypadki stworzyły poważne zagrożenie dla puchaczowskiej placówki NSZ, ponieważ przy aresztowanym „Rolandzie” znaleźli gestapowcy jego uczniowską legitymację czynnej w tym czasie w Lublinie Szkoły Chemicznej inż. Borodajki. Do szkoły tej uczęszczali wraz z „Rolandem” członkowie placówki w Puchaczowie – Zdzisław Lisowski („Zdzisiek”) i jego cioteczny brat Czesław Kwaśniewski. Idąc tym tropem Gestapo zrobiło „nalot” na szkołę Borodajki i w ostatniej tylko chwili udało się dwóm wymienionym uczniom zbiec i uniknąć aresztowania. Jednak uparcie poszukiwani byli przez Niemców, którzy kilkakrotnie wpadali do Puchaczowa usiłując schwytać „Zdziśka” oraz Czesława Kwaśniewskiego (ukrywali się aż do odejścia Niemców w lipcu 1944 roku). Wydarzenia te miały też oczywiście swoje skutki dla podjętej przez nas działalności wydawniczej, odwlekając ją na pewien czas i zmuszając do przegrupowania się, wynikającego przede wszystkim z uwięzienia „Rafała”. Jego odejście było bowiem niepowetowaną stratą nie tylko dla organizacji, ale i dla społeczeństwa, któremu oddał w niebezpieczną służbę swoje zdolności i siły, a nieszczęśliwy zbieg okoliczności w tragiczny sposób zniweczył te zamierzenia. Odejście to oznaczało jednocześnie dla placówki NSZ w Puchaczowie konieczność zwiększenia czujności w obawie przed aresztowaniami, rekonstrukcję powiązań organizacyjnych i kontynuowanie działalności konspiracyjnej, a w tym wydawania planowanego tygodnika.

Jeszcze przed swoim aresztowaniem „Rafał” przedstawił w marcu 1943 roku członków placówki puchaczowskiej – Marka Grzesiuka („Marek”) i Ludwika Merestę („Konrad”), dowódcy Obwodu NSZ w Łęcznej ppor. rez. Jerzemu Pokornemu („Wiarus”), który prowadził tam wytwórnię wód gazowanych. W zakładzie „Wiarusa”, prawnika z wykształcenia, przewijało się w sprawach handlowych wiele osób, co znakomicie ułatwiało kontakty konspiracyjne. Po akceptacji przez niego planów wydawniczych tygodnika rozpoczęto montowanie zespołu redakcyjnego, angażując do niego cały szereg osób, które dla celów konspiracyjnych nie zostały jednak nigdy zebrane razem, tym bardziej, że w tym czasie miało miejsce opisane aresztowanie „Rafała” i niezbędne były zaostrzone środki ostrożności.

Ścisły zespół redakcyjny składał się z trzech osób – wspomnianego już Marka Grzesiuka („Henryk”), Ludwika Meresty („Konrad”) i Stanisława Sławińskiego („Judym”). Jedynie ta trzyosobowa grupa spotykała się regularnie u „Judyma” pod pozorem nauki fizyki i matematyki, a w rzeczywistości omawiano skład materiału do każdego numeru tygodnika. Na pierwszym posiedzeniu tego grona ustalono tytuł planowanego wydawnictwa. Rozważano przy tym takie tytuły jak: „Wzlot”, „Wolna Polska” i inne, ale ostatecznie zdecydowano się na nazwę „Szczerbiec”, nawiązującą do postaci wielkiego naszego króla Bolesława Chrobrego i jednocześnie do symbolu Obozu Wielkiej Polski (OWP), do którego należał „Rafał” w okresie nauki w Liceum im. Stefana Czarnieckiego w Chełmie.

Materiały do artykułów nadsyłane były, przez sieć kolportażową, w zasadzie od anonimowych dla zespołu redakcyjnego ludzi. Personalia kilku z nich ujawniły się jednak w toku prac wydawniczych. Byli to m.in.: profesor gimnazjalny Józef Spólnicki („Ryś”), lekarze – Aleksander Kłębukowski („Orlik”) i Mieczysław Pazderski („Szary”) oraz mgr Tadeusz Haliop – bratanek miejscowego proboszcza, prowadzący jednocześnie systematyczny nasłuch angielskiego radia BBC. Tadeusz Haliop, młody wówczas i zdolny prawnik, po wojnie wzięty adwokat w Lublinie, odbywał w tym czasie aplikanturę sędziowską w Sądzie Grodzkim w Lublinie i jednocześnie jako członek tolerowanej przez okupanta organizacji charytatywnej Rada Główna Opiekuńcza mógł dość swobodnie poruszać się między Puchaczowem i Lublinem i utrzymywać kontakt ze środowiskiem lubelskim. Dla stworzenia sobie egzystencjalnego alibi i niewywoływania podejrzeń, uprawiał tytoń w ogrodzie swego stryja, puchaczowskiego proboszcza, ks. Józefa Haliopa. Nasłuch radiowy prowadzono w czteroklasowej szkole powszechnej w Turowoli, odległej o kilometr od Puchaczowa, wspólnie z jej kierownikiem, legionistą Mieczysłwem Siegielem. Korzystano przy tym z lampowego aparatu radiowego wysokiej klasy, przekazanego przez ścisły zespół redakcyjny „Szczerbca”.

Pozyskanie tego aparatu miało również swoją historię. Pochodził on mianowicie z magazynowego składu… żandarmerii niemieckiej w Lublinie przy ul. 3 Maja w gmachu zajmowanym obecnie przez Kuratorium Oświaty. „Zorganizowali” go w ryzykancki sposób dwaj członkowie placówki NSZ w Puchaczowie – Edward Kołodziej i Aleksander Gabriel, służący jesienią 1942 roku w tzw. Służbie Budowlanej (Baudienst) w Lublinie. Korzystali przy tym ze współpracy zaufanych kolegów – Polaków zmuszonych do służby w tej utworzonej przez Niemców organizacji, której celem było uzyskanie darmowej siły roboczej i jednocześnie odciągnięcie czterech roczników polskiej młodzieży od angażowania się w działalność konspiracyjną. Niebezpieczne przewiezienie aparatu z Lublina do Puchaczowa odbyło się całkiem po prostu konną furmanką załadowaną węglem opałowym. Naprawy i uruchomienia niesprawnego, jak się okazało, odbiornika dokonał „Judym”, sygnalizując w ten sposób swoje predyspozycje późniejszego wybitnego polskiego elektronika, profesora Politechniki Warszawskiej. Akumulator niezbędny do zasilania lamp w prąd żarzenia ładowany był w miejscowym młynie parowym pana Antoniego Łysakowskiego, który dostarczył także siatkę młynarską do skonstruowania własnym przemysłem prymitywnego powielacza płaskiego i zasilił redakcję funduszem niezbędnym do zakupu materiałów wydawniczych. W Puchaczowie, pozbawionym wtedy elektryczności, musiano korzystać przy odbiorze radiowym, oprócz akumulatora, również z tzw. baterii anodowej, którą – jako niedostępną w handlu – zastąpiono odpowiednio dobranym zestawem zwyczajnych bateryjek płaskich.

Notatki sporządzane z nasłuchu radiowego przez mgr. Haliopa przekazywano „Konradowi” i „Judymowi”, którzy opracowywali je redakcyjnie. „Henryk” dostarczał je „Matowi” (Maciejowi Paneckiemu), u którego, w oddalonych o 2 kilometry od Puchaczowa Brzezinach, zdeponowana była maszyna do pisania. Teksty na matryce białkowe nanosiła z „Matem” jego siostra „Anna” (Anna Panecka).

Wspomnianą maszynę do pisania zdobył dla zespołu redakcyjnego oddział partyzancki „Jacka”, rekwirując ją w spółdzielni znajdującej się w miasteczku Łęczna (dzisiaj spory ośrodek miejski) oddalonym o około siedem kilometrów od Puchaczowa. 20 lutego 1944 roku redakcję „Szczerbca” spotkał cios w postaci najścia bandy na mieszkanie „Mata” i rabunku maszyny. Nową, łatwiejszą do ukrycia, walizkową maszynę do pisania udało się jednak szczęśliwie szybko uzyskać dzięki energicznym staraniom Stefana Sławińskiego („Korab”), który odbywał w tym czasie służbę we wspomnianej już niemieckiej organizacji pracy przymusowej „Baudienst” w Lublinie. Zapobiegło to groźbie wymuszonej przerwy w wydawaniu, zyskującego coraz większą poczytność, tygodnika.

Fundusze na działalność wydawniczą czerpane były przede wszystkim z ofiar czytelników. Ofiary te były każdorazowo kwitowane w kolejnych numerach „Szczerbca”. Na pierwszy zakup matryc, papieru i farby powielaczowej pieniądze zdobyli nasi koledzy z Akcji Specjalnej – „Roland” i Jan Skowroński („Janek”) – fingując umówiony wcześniej z prezesem Gminnej Spółdzielni w Puchaczowie napad na sklep tej instytucji.

Po przezwyciężeniu wszystkich oporów i trudności pierwszy numer tygodnika udało się ostatecznie wydać pod koniec czerwca 1943 roku w nakładzie 100 egzemplarzy, nadając mu, ze względów konspiracyjnych, numer 21.

Odrębnym problemem, jaki stanął przed redakcją, była organizacja kolportażu. Członkowie lokalnej organizacji, zaufani znajomi i sympatycy podziemia zaopatrywani byli w sposób bezpośredni. Ambicją zespołu było jednak zwiększenie nakładu tygodnika i dotarcie z nim przynajmniej na cały obszar ówczesnego powiatu lubelskiego i sąsiadujących z nim powiatów – chełmskiego i lubartowskiego. Wykorzystany został w tym celu kontakt Marka Grzesiuka („Henryk”) z Wincentym Chrypińskim („Kania”), członkiem Komendy Okręgowej NSZ w Lublinie, który przekazał zespołowi adresy skrzynek kontaktowych we wspomnianych powiatach. Dzięki temu możliwe stało się zaopatrywanie tych terenów w pierwsze numery „Szczerbca”. Spowodowało to jednak znaczny wzrost zapotrzebowania na tygodnik (wydawany w formacie A5), którego nakład wzrósł w krótkim czasie do 500 egzemplarzy odbijanych na prymitywnym powielaczu płaskim. Stanowiło to kres możliwości drukarskich, a ich zwiększenie wymagało zastosowania bardziej wydajnego sprzętu powielającego. Z pomocą w tym zakresie przyszedł znowu oddział „Jacka”, dostarczając zespołowi redakcyjnemu nowoczesny powielacz rotacyjny zarekwirowany w Urzędzie Gminy w Ludwinie (pow. Lubartów), co pozwoliło w lutym 1944 roku zwiększyć jednorazowy nakład „Szczerbca” do 1000 egzemplarzy.

Wiosną 1944 roku wizytował redakcję tygodnika wspomniany już Wincenty Chrypiński („Kania”) w charakterze przedstawiciela Komendy Okręgu NSZ w Lublinie. Po zapoznaniu się z warunkami i wynikami pracy, „Kania” zarekomendował komendantowi okręgu NSZ uznanie „Szczerbca” za organ Narodowych Sił Zbrojnych. Propozycja ta została zaakceptowana i od tej pory na tytułowej stronie tygodnika umieszczony został podtytuł „Organ Narodowych Sił Zbrojnych”.

Obok trudności finansowych, technicznych i sprzętowych nie mniejsze kłopoty sprawiało w działalności wydawniczej zaopatrywanie się w niezbędne materiały piśmienne, które pod okupacją niemiecką podlegały ścisłej reglamentacji urzędowej. Papier, matryce białkowe i farbę powielaczową nabywano za pośrednictwem członków organizacji mających dojścia do koncesjonowanych sklepów z materiałami piśmiennymi w Łęcznej, Lublinie i Lubartowie. Szczególnie użyteczną w tym zakresie była zaprzysiężona w NSZ Klementyna Abraszek-Wilczańska („Kamyk”), która zatrudniona była wówczas w sklepie w Łęcznej. Niektóre materiały jednak, jak np. specjalny klej służący do łączenia ze sobą odcinków matryc, były niosiągalne i konieczne stało się stosowanie środków zastępczych. Takim surogatem w przypadku wspomnianego kleju okazał się łatwo dostępny wtedy w handlu lakier do paznokci.

Z początkiem 1944 roku sytuacja zaopatrzeniowa znacznie się poprawiła dzięki nawiązaniu przez naszego kolegę Stefana Tetera („Śmigły”), kontaktu z właścicielem sklepu materiałów piśmiennych w Lubartowie Zygmuntem Tuszewskim, który oddawał do jego dyspozycji każdą ilość materiałów potrzebnych zespołowi wydawniczemu „Szczerbca”. Materiały te, każdorazowo w znaczącej ilości kilkudziesięciu kilogramów, przewoził zwykle do Łęcznej rzemiennym dyszlem kolega „Konrad”, deponując je u koleżanki „Kamyk”, skąd sukcesywnie pobierane były partie materiału potrzebne do bieżących prac wydawniczych. W tym celu redakcja „Szczerbca” dysponowała, dzięki również nieocenionej pomocy oddziału partyzanckiego „Jacka” – Imbierowicza (absolwenta Liceum im. Vetterów w Lublinie), zaprzęgiem konnym, przechowywanym u członka placówki NSZ, wspomnianego już Edwarda Kołodzieja. Zaprzęg ten był normalnie wykorzystywany przez niego do prac w polu, ale w razie zaistniałej potrzeby oddawany był do dyspozycji organizacji, m.in. do przewożenia materiałów piśmiennych. W wiązce słomy służącej za siedzenie powożącemu wozem umieszczał „Konrad” paczkę tygodnika np. w czasie swoich eskapad po papier do Lubartowa. Dostarczał ją tam do skrzynki kontaktowej u wspomnianego wyżej Stefana Tetera („Śmigły”).

Czynność pisania matryc na maszynie trzeba było, ze względów konspiracyjnych, kamuflować, nawet przed najbliższymi, pretekstem przepisywania tekstów naukowych z pożyczonej książki. Analogicznie czynność odbijania „gazetki” na powielaczu płaskim przedstawiano domownikom jako dokonywanie odbitek fotograficznych, markując w tym celu moczenie w kuwecie, tych samych zresztą, zdjęć. W celu rozproszenia podejrzeń wynikających z cotygodniowej regularności tej operacji, przeprowadzano ją na przemian w różnych domach członków zespołu redakcyjnego, a w szczególności u „Henryka”, „Konrada” i „Judyma”. Sposobu tego nie można już było niestety stosować po zdobyciu powielacza rotacyjnego, którego eksploatacja, ze względu na jego masę i wymiary, wymagała stałego stanowiska pracy. Miejsce na to stanowisko udostępnił „Konrad” w zabudowaniach gospodarczych swojej rodziny, co wymagało już oczywiście „odsłonięcia przyłbicy” i powiadomienia najbliższych o rzeczywistym charakterze dokonywanych czynności.

W 1944 roku główne skrzynki kolportażowe „Szczerbca” znajdowały się u Henryka Staszewskiego w Łęcznej, Jana Steckiego w majątku w Łańcuchowie, inżyniera Zygmunta Lacherta w Ciechankach, Władysława Żwirka w Chełmie, Mieczysława Pazderskiego w Zezulinie, Jacka Olki w Woli Korybutowej i Marii Kałużnej w Lublinie. Ponadto część nakładu pisma odbierana była przez kolporterów na miejscu w Puchaczowie. Ostatni numer tygodnika w czasie okupacji niemieckiej wydany został 16 lipca 1944 roku. Przepisywanie na matrycach materiałów do następnego numeru, który miał wyjść 22 lipca 1944 r. (sobota), przerwane zostało pojawieniem się w Puchaczowie i okolicach wycofujących się jednostek niemieckich z frontu wschodniego i związanego z tym zagrożenia dekonspiracją.

22 lipca 1944 roku prący na Lublin sowiecki klin pancerny stoczył pod Puchaczowem gwałtowną potyczkę ogniową z wycofującymi się oddziałami niemieckimi. W czasie walki spalona została duża część miasteczka i pewna liczba domów w okolicznych wioskach. Spalone zostały wtedy również zabudowania rodziny „Konrada” wraz ze znajdującym się tam powielaczem i materiałami piśmiennymi. Spowodowało to wymuszoną przerwę w wydawaniu tygodnika, a nowa sytuacja polityczna spowodowała rozproszenie zespołu redakcyjnego. W okresie kilku następnych miesięcy „Szczerbiec” nie ukazywał się

W sumie w 1943 roku wydanych zostało 27, a w 1944 roku – 29 numerów tygodnika „Szczerbiec”. Sukcesem zespołu redakcyjnego był niewątpliwie fakt nieprzerwanego wydawania przez ponad rok w ekstremalnie niebezpiecznych warunkach okupowanego kraju i niezbędnego w związku z tym działania w konspiracji i stałego zagrożenia „wpadką” z wiadomymi tego skutkami. Opłacane to było przez członków zespołu wydawniczego i kolporterów zrozumiałym napięciem nerwowym, chociaż niejednokrotnie zdarzało się spotkać również z objawami uznania, najczęściej anonimowego, które kompensowały negatywne strony prowadzonej działalności. Szczególnie miłe było, gdy np. zaprzyjaźniony i zaufany, ale nie należący do konspiracji znajomy podsuwał „Szczerbca” do przeczytania członkowi jego redakcji, nie zdając sobie sprawy z kim ma do czynienia, w najlepszej wierze i szczerze podnosząc, często aż do przesady, walory pisma. Jako najwyższy stopień uznania służyło przy tym stwierdzenie, że jest to gazetka wydawana w… Warszawie.

„Szczerbiec” wznowiony został jeszcze w lutym 1945 roku przez niezmordowanego „Henryka” (Marka Grzesiuka), który w placówce puchaczowskiej NSZ zajął miejsce „Rafała” i któremu udało się nawiązać kontakt z Komendą Okręgu Wschodniego NSZ w Lublinie. Do lipca 1945 roku wydanych zostało pod redakcją „Henryka”, mianowanego w międzyczasie szefem wydziału propagandy w komendzie okręgu, 24 numery tygodnika. W skład nowego zespołu redakcyjnego wchodzili ponadto: „Królica”, „Jurek” i „Danka” (Danuta Bartołowicz), która wykonywała matryce wznowionego „Szczerbca” i pełniła jednocześnie funkcję sekretarki wydziału propagandy. Po wsypie w lipcu 1945 roku zespół redakcyjny został rozproszony. „Królica”, który był studentem medycyny, zmuszony został przenieść się do Gdańska, a „Jurek” przedostał się do Francji. Z redakcją współpracowała także Krystyna Staszewska („Joanna”), prowadząca serwisy informacyjne w poszczególnych numerach tygodnika. Wydawnictwo finansowane było przez komendę okręgu ze środków uzyskiwanych z różnych źródeł. Na przykład w maju 1945 roku Henryk Staszewski „zorganizował” pochodzący z demobilu ciężarowy samochód marki Studebaker, po upłynnieniu którego uzyskano znaczącą wtedy kwotę 80 000 zł, która zasiliła kasę komendy okręgu.

Poza tygodnikiem „Szczerbiec” zespół redakcyjny w Puchaczowie wydał w czasie okupacji niemieckiej parę książkowych publikacji monograficznych, których egzemplarze nie zachowały się niestety do dnia dzisiejszego. Zachowały się jedynie pojedyncze egzemplarze „Szczerbca” z 1944 roku ukrywane w warunkach dużego narażenia rewizjami UB w okresie 1945-55 r. przez „Annę”.

Wspomniane publikacje książkowe to praca Mieczysława Dnieprowskiego (pseudonim) – „Problem ukraiński a polska racja stanu” (wyd. I Lwów 1943 rok) i dr. L. Orlika (pseudonim lekarza – dr. Aleksandra Kłębukowskiego) – „Instrukcja sanitarna”, przeznaczona dla sanitarnych drużyn kobiecych. Książki te, po przygotowaniu matryc przez „Mata” i „Annę”, drukował nieprzerwanie przez trzy dni i dwie noce w Jasieńcu koło Albertowa (5 km od Puchaczowa), pod osłoną oddziału „Jacka”, zespół złożony z „Marka”, „Konrada” i „Judyma”. „Konrad” i „Judym” po zakończeniu druku książek, wracając nocą służbową podwodą z całym „urobkiem” do Puchaczowa, natknęli się w lesie turowolskim, koło wsi Wesołówka, na patrol partyzantki sowieckiej. Zostali tam przez nich zatrzymani i indagowani, co wiozą ze sobą. „Judym” spontanicznie odkrzyknął im, że wiozą rogożynę na koszyki i nie czekając na rozwój wypadków, podciął konia i minął sowieciarzy, którzy na szczęście nie strzelali za nimi. Po przejechaniu w lesie brodu na rzece Śwince okazało się, że wzdłuż drogi leży w rowach ukryta duża grupa jeszcze kilkudziesięciu Sowietów, którzy na odgłos nadjeżdżającej furmanki zbliżyli się do niej pytając tylko jadących, czy spotkał ich patrol, czy we wsi jest spokój i czy w pobliżu nie ma Niemców. Na zapewnienia jadących, że w okolicy jest od tygodnia spokój, Sowieci o nic więcej nie pytali, do wozu w ogóle nie zaglądali, licząc pewnie, że zrobił to patrol i dali jadącym spokój. Znając programową wrogość Sowietów do polskich patriotycznych organizacji podziemnych, a zwłaszcza do znienawidzonych „jendeków” z NSZ, można sobie wyobrazić, jakie w tej sytuacji mogły być konsekwencje dla chłopców, gdyby Sowieci wykryli przewożony ładunek i zorientowali się kim są pasażerowie furmanki. Patrząc z perspektywy lat na tamto wydarzenie, wypada zgodzić się z oceną jego bohaterów, że szczęśliwe zakończenie tego niebezpiecznego spotkania zawdzięczają niewątpliwie ingerencji Opatrzności Bożej.

Nie do przecenienia pozytywną rolę w powodzeniu wydawania „Szczerbca” odegrała z pewnością postawa i działania oddziałów leśnych i placówek terenowych NSZ, które, stosując się do rozkazów komendanta okręgu, nie przeprowadzały w okolicy Puchaczowa żadnych akcji dywersyjnych, które mogły sprowokować Niemców do pacyfikacji miasteczka, rozbicia zespołu redakcyjnego i unicestwienia inicjatywy wydawniczej.

Opracowano w oparciu o relacje „Henryka”, „Konrada” oraz wspomnienia własne i „Anny”.