Ostatnio „Życie Warszawy” bardzo energicznie lansuje nazwanie ulicy lub placu w stolicy imieniem Jerzego Waldorffa oraz umieszczenie tablicy pamiątkowej na domu, w którym mieszkał. Wiesław Dąbrowski, producent programów muzycznych TVP, optuje za nazwaniem imieniem Waldorffa placu u zbiegu Al. Ujazdowskich, Belwederskiej i Bagateli, i to już, natychmiast, „bez czekania na biurokratyczny okres pięciu lat”. Także program „Kawa czy herbata” za pośrednictwem Jerzego Kisielewskiego opowiada się za tym pomysłem. „ŻW” drukuje również kupony z wybitym tytułem: „Nie chcemy czekać pięć lat! Spotkajmy się na ulicy Jerzego Waldorffa” i zachęca warszawiaków do ich wypełnienia i wysłania do redakcji.
No cóż, osoby, które włączyły się już w tę akcję i ceniły Waldorffa za ratowanie Starych Powązek, prawdopodobnie nie znają drugiego – jakże odrażającego – oblicza tego miłośnika spraw subtelnych: muzyki, literatury, zabytków. Nie wiedzą np. o tym, że Waldorff jako dziennikarz w latach najgorszego terroru stalinowsko-bermanowskiego wspierał swoimi artykułami w „Przekroju” zbrodnie UB i NKWD. A oto jeden z przykładów.
Nie poddali się
3 VI 1948 r. we wsi Grodzisk (gmina Kuflew) oddział NSZ (NZW) por. Zygmunta Jezierskiego „Orła”, który dokonał licznych operacji bojowych przeciw UB, MO, NKWD (spalił sowiecką ruchomą radiostację, uwolnił więźniów przewożonych do warszawskiej katowni UB, wydawał wyroki na zdrajców „typujących” polskich patriotów na wywózki do sowieckich łagrów), został zaskoczony o świcie na kwaterze w stodole Franciszka Lipińskiego. 10 straceńców stoczyło regularną bitwę z 70-osobowym oddziałem funkcjonariuszy UB, MO, KBW.
W raporcie do szefa UB oficer śledczy Bronisław Szczerbakowski (który bestialsko znęcał się nad więźniami i wobec którego prokurator Edyta Petryna zawiesiła śledztwo na czas nieokreślony) pisał: Nawoływaliśmy bandytów, aby poddali się, lecz ci na te nawoływania odpowiadali salwami karabinów maszynowych. Strzelanina trwała 2 godziny 16 minut i w trakcie niej zapaliła się stodoła, tak że bandyci musieli ze stodoły wyjść (…) nie poddawali się jednak, ale jeszcze próbowali ostrzeliwać się i uciekać.
Z dziesiątki tamtych bohaterów jedni zginęli na miejscu – ciężko ranny Wiktor Zając „Hrabia” dobił się strzałem z pistoletu – a „Orzeł” i trzej inni żołnierze zostali zamordowani przez UB. Ocalał tylko 18-letni wówczas Artur Kochański, który podobnie jak jego koledzy chodził do szkoły w Mrozach. W czasie okupacji harcerze ci walczyli w Szarych Szeregach z Niemcami. Opiekował się nimi ks. Kazimierz Fertak. Po wojnie został on aresztowany przez UB za współpracę z AK i NSZ i był sądzony – podobnie jak ks. Łubiński z parafii Kuflew – z żołnierzami NSZ. Dostał 15 lat więzienia. Po wyjściu w 1956 r. przedstawiał strzęp człowieka i wkrótce zmarł w domu opieki dla księży na Bródnie.
Hołdownik totalitaryzmu
W tym samym czasie, gdy ubeccy oprawcy znęcali się nad ks. Fertakiem – bili go drewnianymi pałkami, kablem, wyrywali włosy z brody, którą kazali mu zapuścić, wrzucali nieprzytomnego i nagiego do lodowatego karca – w nr 206 „Przekroju” z 20 III 1949 r. ukazał się artykuł Jerzego Waldorffa pt.: „Granice konfesjonału”.
Zaczęło się – pisał Waldorff – od tego, że w kwietniu ubiegłego roku do kościoła parafialnego we wsi Kuflewo, w województwie warszawskim, weszło 12 uzbrojonych ludzi. Nie starali się wemknąć jakoś niepostrzeżenie: szli zwartą gromadą, potem odstawili broń pod ściany i uklękli przed konfesjonałem, w którym już czekał ksiądz [Fertak – przyp. autorki] ze stułą. Po wysłuchaniu spowiedzi ksiądz poświęcił ryngrafy, które przybyli mieli na piersiach i zachęcił ich do kontynuowania działalności. (…) Potem bandę ujęto i wytoczono jej proces. Równocześnie w Łodzi wytoczono proces „Muratowi”, przywódcy innej grupy dywersyjnej, oraz trzem współdziałającym z nim księżom. (…)
Procesy typu warszawskiego czy łódzkiego nie są przejawem walki z katolicyzmem – kontynuował usłużnie hołdownik systemu totalitarnego. Nikt nie przeszkadza nikomu w Polsce być katolikiem. Oświadczenia rządu w tym względzie są zresztą zupełnie jasne. Tym niemniej rząd nie może przyjąć do obojętnej wiadomości ponad 60 morderstw [tak Waldorff określał wyroki na kolaborantach i łotrach UB – przyp. autorki] i około 150 napadów z bronią w ręku, tylko dlatego, że aktom tym patronował kler. Procesy owe nie są również przejawem walki z Kościołem, gdyż nie można reakcyjnej części duchowieństwa katolickiego, a nawet złego papieża-polityka, który popiera pretensje rewizjonistów niemieckich do naszego Zachodu – utożsamiać z wartością i nauką Kościoła katolickiego. W stosunku do tego Kościoła, jeśli jest reprezentowany przez lojalne wobec państwa duchowieństwo, rząd nie objawia zastrzeżeń.
I dalej: Nie chcę wątpić, że księża typu Fertaka są mało liczni. Do tego, że istnieją w ogóle, przyczyniło się w dużej mierze wykształcenie naszego niższego kleru, które jest – w porównaniu z wiedzą kleru katolickiego np. we Francji – na ogół niezbyt wysokie. (…) Reakcyjna góra kleru może uważać, że nasz ustrój obecny jej nie odpowiada. To jej rzecz. Ale nie może pomijać milczeniem przestępczej działalności księży osądzonych w Łodzi i w Warszawie (…)”.
Prawda, że aż trudno uwierzyć, że ten pełen jadu i pogardy paszkwil napisał właśnie Waldorff, tak chętnie powołujący się na arystokratyczne pochodzenie (a przecież szlachectwo zobowiązuje), który w ostatnich czasach z rozczuleniem wspominał pobyty na plebaniach u „poczciwych” proboszczów, którym już jakoś nie przypinał etykietek „niedouków”. Waldorff stojący na baczność przed pomnikiem Piłsudskiego …
Nigdy nie przeprosił
Dziś, w wolnej Polsce ks. Fertak i inni „bandyci” – jak określał Waldorff żołnierzy patriotycznego podziemia – zostali zrehabilitowani i odpowiednio uhonorowani. Ks. Fertaka pośmiertnie odznaczono Krzyżem AK i Krzyżem za Zasługi dla ZHP. Niedawno zaś kapituła, której kanclerzem jest ks. bp dr Zbigniew Kraszewski, żołnierz Powstania Warszawskiego, krajowy duszpasterz kombatantów, nadała mu Krzyż-Odznakę Kapelana WP. Krzyż ten ustanowił w okresie II wojny światowej ks. abp Józef Gawlina.
Jak jednak można pogodzić takie akty uznania i sprawiedliwości wobec bohaterów walk z niemiecką i sowiecką okupacją, z zamiarami zaszczytnego wyróżnienia osoby, która tych bohaterów oczerniała, aprobując w ten sposób skazywanie ich na śmierć lub męki, jak to czynił Waldorff. To właśnie ci bohaterowie z AK, NSZ, WiN i innych organizacji konspiracyjnych utorowali drogę „Solidarności” i demokracji w Polsce; demokracji, z której dobrodziejstw Waldorff także korzystał.
Kombatanci NSZ, szczególnie ci, którzy pamiętają „Orła” i jego chłopców, stanowczo nie chcą się zgodzić, aby Waldorff, który wspierał propagandowo UB i nigdy się za to nawet nie pokajał, obdarowany został przywilejami i zaszczytami w rodzaju nazwania jego imieniem ulicy, placu, nagrody czy fundacji.
„Wystarczy, że na wojskowych Powązkach leżą obok siebie kaci i ich ofiary” – skomentował ten zamiar kombatant NSZ Waldemar Pistolin „Skrzetuski”, sądzony razem z grupą „Orła”; więzień kazamatów UB przy 11 Listopada w Rawiczu i w Jaworznie.
Mjr Stanisław Borodzicz „Wara”, prezes Okręgu Stołecznego Związku Żołnierzy NSZ, wystosował do premiera protestacyjny list, w którym pisze: Ten człowiek [tj. Waldorff – przyp. autorki] występował przeciwko Kościołowi i księżom, którzy błogosławili żołnierzy podziemia, młodych chłopców, którzy porzucili rodziny, szkoły i szli walczyć o Polskę. W liście zaś do red. Jerzego Kisielewskiego z programu „Kawa czy herbata”, Stanisław Borodzicz stwierdza, że Waldorffa postawić można obok komunistów – stalinowców, tylko że Tamci osobiście rozstrzeliwali i mordowali żołnierzy AK i NSZ, a Waldorff niszczył ich piórem i to w okresie 1945–1949, gdy szczególnie obficie lała się krew polskiego podziemia.
Mjr Borodzicz nie otrzymał żadnej odpowiedzi na te listy. Redaktor naczelny „Życia Warszawy”, do którego udali się kombatanci NSZ z określonymi dokumentami dotyczącymi Waldorffa, również nie raczył ich przyjąć.
Nie wiadomo, czy Waldorff otrzymał medal „utrwalacza” władzy „ludowej”, ale jeśli nie, to z pewnością on mu się należy. W żadnym stopniu nie należy mu się natomiast zaszczyt w rodzaju nazwania ulicy jego imieniem albo wmurowania tablicy na jego cześć, chyba że powolutku, po cichutku i pełzająco komuna nam powraca.
Przedruk z „Naszego Dziennika”, 20 marca 2000.