Józef Poray-Wybranowski – Bój pod Borowem

Wspomnienia

Józef Poray-Wybranowski

Nadszedł dzień 23 lutego [1944 r.]. Pogoda ustaliła się prześliczna, słoneczna i mroźna, z wyiskrzonym śniegiem i doskonałą widocznością. Połowa z nas wróciła nad ranem z nocnego patrolu i przekąsiwszy trochę, zamierzała udać się na dobrze zasłużony spoczynek. […]

Nagle zatupotały kroki przed gajówką i wartownik nasz Most (Mostrąg z Borowa) wbiegł wołając: „Grupa jakaś idzie brzegiem lasu – to Niemcy”. Ledwo to zdołał powiedzieć, a wszyscy wyskoczyli na zewnątrz, jakby wyrzuceni podmuchem armatnim, to jest wszyscy oprócz mnie! Złapałem moje mokre buty i starałem się je naciągnąć na równie mokre onucki, lecz bez skutku. Ciągnąłem z całej siły, do tego stopnia, że onuce poszły w kawałki; próbowałem wciągnąć buty na gołe nogi, też bez skutku. Zrozumiałem, że aby się uratować, będę musiał pójść do walki boso! W tej samej chwili zagrały karabiny maszynowe i granatniki w wielkiej ilości. My odpowiedzieliśmy erkaemem i z karabinów. Kule gwizdały, zrywając tynk ze ścian i o wyprostowaniu się nie było mowy. Rzuciłem buty na ziemię, złapałem karabin oraz mój pas z ładownicami i pistoletem. Wywaliwszy kolbą okno, wychodzące w stronę otwartych pól, a więc nie będące pod obstrzałem, wyskoczyłem tą drogą na podwórko. Spojrzałem na lizjerę lasu, skąd braliśmy najwięcej ognia i nic nie mogłem się rozeznać, lecz przyglądając się uważniej zauważyłem ruch i natychmiast zrozumiałem, o co chodzi. Niemcy przyszli w białych zarzutach, tak że nie można ich było dojrzeć na śniegu, tak się świetnie zlewali z białym tłem pól. My tymczasem byliśmy tak widoczni jak dzikie kaczki na lodzie. Spojrzałem wokół siebie i zauważyłem, że niektórzy koledzy leżeli bez ruchu. Wiedziałem co to znaczy, bo dopiero parę miesięcy wstecz wydostałem się z niemieckiej „fabryki śmierci” w Treblince, gdzie trupy ludzkie były czymś codziennym, czymś czemu nikt się nie dziwił. Można się tylko było spytać, czy to Polacy, czy też Żydzi? I z jakiego transportu? Z Polski, czy też z krajów nadbałtyckich, a może z Belgii lub Węgier, względnie z Niemiec.

Ogień niemiecki wzmagał się z każdą chwilą. My odpowiadaliśmy, ileśmy mogli. Udało się wreszcie Niemcom wyprzeć nas na gołe pola z wycofaniem się pod górę. Nasz los, zdawałoby się, był przesądzony. Liczba nas topniała z każdą chwilą. Widziałem, jak zginął Zając – strzelał do Niemców bardzo spokojnie. Nagle znieruchomiał i jakby się w sobie zapadł. Obok niego leżała bezbronna łączniczka Danka Pacówna, z szeroko otwartymi z przerażenia oczyma, przygwożdżona do ziemi nieludzkim wprost strachem, nie mogąca się ruszyć z miejsca, a tuż obok jej brat Zdzich, zabity. (Danka dostała się do niewoli. Jak się później dowiedziałem, była sądzona przez sąd niemiecki w Lublinie, który skazał ją na karę śmierci przez powieszenie. Wyrok wykonano). O jakieś dziesięć metrów od Danki Pac, pod małym krzakiem, zajął stanowisko podchorąży Józek Pepi, który systematycznie, bez nerwów strzelał do nacierających Niemców. To była ostatnia pozycja, jaką zajął ten dzielny podchorąży Józef Siekiel-Zdzienicki.

Niemcy kryli nas ogniem erkaemów i pistoletów maszynowych tak dokładnie, że nie było mowy o przeskoku na inne stanowisko. Mogliśmy się tylko czołgać, ryjąc coś w rodzaju rowów w głębokim śniegu, lecz i to było niezmiernie trudne. Przy lizjerze lasu śniegu było dużo, tak samo w lesie, ale Niemcy nie pozwalali swym ogniem, abyśmy zmienili front i ewentualnie wsiąknęli w las. Tak skoncentrowali swój ogień, że po prostu wymietli nas na śniegiem pokryte pola. Odwróciłem się w stronę rzeki Sanny, do której nie było więcej jak jakieś 200 metrów. Zauważyłem, że w kierunku Sanny prowadziły dwa wąskie ługi, to znaczy wąskie łączki, którymi ściekała z pól woda do rzeki, jak były duże deszcze lub roztopy śnieżne na wiosnę. Jednym z tych ługów, jak sobie przypomniałem, uciekli nauczyciel Pierzchała i szef wachmistrz „Koń”. Spojrzałem na naszą czołgającą się w śniegu tyralierę i zdałem sobie sprawę z tego, że to są nasze ostatnie chwile. W tyralierze zostało nas trzech: Ryszard – ogromnie dzielny starszy strzelec z cenzusem z Warszawy, którego rodzice pracowali przez całe życie u Braci Jabłkowskich, Jurek Gnat – nasz dowódca i ja. Zauważyłem również, że podchorąży Gnat jest ranny. Dostał przestrzał przez ramię i przez obydwa pośladki. Rzuciłem okiem na Ryszarda – niestety już nie żył. Ryszard dostał serię z karabinu maszynowego, którą został przygwożdżony do ziemi. Czołgał się razem z nami, jak na ćwiczeniach pokazowych, trzymając karabin przed sobą i używając stóp, kolan i łokci. Seria, którą otrzymał, była mordercza. Biedny, został zabity, trzymając swój karabin w zaciśniętych dłoniach przed sobą i sprawiał wrażenie, że obejmuje tą ukochaną Ojczystą Ziemię, a równocześnie jej broni przed odwiecznymi wrogami. I tak zostało nas tylko dwóch.

Zrozumiałem, że nadchodzi nasza ostatnia chwila, chyba żeby nam się udało wycofać łączką do rzeczki. Krzyknąłem do Gnata: „Jurek, jesteś ranny, wycofuj się do rzeki łąką! Będę cię osłaniał”. Powtórzyłem: „wycofuj się łączką!” Gnat zrozumiał, o co mi chodzi i początkowo czołgając się, a potem skokami zbliżył się do rzeki. Oddałem kilka strzałów i po małej chwili dołączyłem do Gnata. Podeszliśmy do brzegu wody. Nogi moje już tak były zmrożone, że właściwie niewiele co czułem. Zaofiarowałem się Gnatowi, że wejdę do wody pierwszy i zbadam, jaka jest głęboka, a potem wrócę na jego stronę, żeby mu pomóc. Nie miałem pojęcia, jak ciężko ranny jest Gnat. Jedno wiedziałem, a mianowicie to, że nie będę w stanie nieść go rzeką ku Wiśle, bo niezupełnie jeszcze wróciłem do zdrowia po sześciu miesiącach pobytu w Treblince.

Niemcy nie pokazywali się na otwartym polu, lecz strzelanina w dalszym ciągu trwała i Motyl ciągle i uparcie dawał znać o sobie krótkimi seriami! Od czasu do czasu gałęzie olszyn, rzadko porastających brzegi rzeki Sanny, sypały nam się na głowy; znak, że wróg nie zapomniał o naszej obecności i nie zamierza puścić nas wolno. Równocześnie był to dla nas znak, że nie możemy wyjść na otwarte pola, a powinniśmy się posuwać nad samą rzeką. Zsunąłem się do wody, która wydała mi się zimniejsza niż powietrze; poczułem błoto pod stopami i ciało moje zagłębiło się w wodzie powyżej pasa. Odwróciłem się do Gnata tyłem, ofiarowując mu swoje plecy. Jurek starał się usiąść na moich plecach, ale ta próba omal że nie zakończyła się kąpielą nas obydwóch w lodowatej wodzie. Ciało moje zostało objęte ściśle mnie trzymającym pierścieniem przybrzeżnego błota, w które, na skutek naszej podwójnej wagi, zacząłem się zanurzać coraz głębiej. Mimo moich nadludzkich wysiłków, nie mogłem się zupełnie ruszyć z miejsca. Podzieliłem się moimi obawami z Gnatem, który wiedział, że zgodził się na złą lokomocję. Tymczasem ja zagłębiałem się coraz bardziej, co widząc Gnat zeskoczył z moich pleców wprost do wody tuż koło mnie, mówiąc, że przejdzie Sannę sam. Nie pomogły moje zachęcania ani prośby, Jurek przeszedł rzeczkę sam. Po drugiej stronie rzeki brzeg był bardziej porośnięty krzakami olszyn i topolami. Niemcy nie ustawali w strzelaninie. Widocznie przeszli na naszą stronę rzeki przez most przy młynie Konikowskich i Paców i korzystali z tego, że nie mogliśmy zwlekać i musieliśmy się wycofywać jak najprędzej. Przy każdym naszym pokazaniu się, grzali do nas nie szczędząc amunicji.

W ten sposób, przesmykując się nad wodą, dotarliśmy do części Borowa nazywającej się Gąsiory. Ani jeden dom czy budynek gospodarski nie uratowały się od pożogi. Widok był wprost okropny. Wszędzie walające się trupy ludzkie i bydlęce, przeważnie popalone, i ustawicznie wiszący nad tym pogorzeliskiem straszliwy zapach spalonego mięsa, tak bardzo mi znajomy z obozu zniszczenia w Treblince – spowodowały, że nie patrzyłem, którędy szedłem. Chciałem co prędzej przejść przez to świadectwo polskiego męczeństwa. W rezultacie, przeskakując przez popalone obejścia, nadepnąłem kilkakrotnie na gwoździe, które przebiły mi stopy prawie na wylot. Nie namyślając się, usiadłem na śniegu i zacząłem wyciągać zardzewiałe ćwieki. Jak tylko się z tym uporałem, krew obficie zaczęła płynąć z ran, czemu ja pomogłem ze swej strony rękami, gdyż obawiałem się zakażenia krwi lub, co gorsza, gangreny.

Niemcy w międzyczasie musieli zauważyć, którędy przechodzimy i w którym kierunku idziemy. Zaczęli okładać nas falami ognia maszynowego. Nie mogliśmy zwlekać i trzeba było likwidować się z tego otwartego pola. Poranione nogi bardzo mi utrudniały poruszanie się boso. Przy tym mokre ubranie zaczęło na nas zamarzać i szliśmy jak zakuci w zbroje. Nogi bardzo mnie bolały i zbielały z zimna. Doszliśmy wreszcie do gospodarstwa, które rodzice moi dzierżawili od tak zwanego Lieganschaftu. Były to gospodarstwa opuszczone lub też skonfiskowane przez urząd komisarza rolnego. Wszystkie zabudowania były spalone, a zwierzęta wybite. Serce ścisnęło mi się na ten widok, ale zatrzymywać się nie mogliśmy. Znałem tam każdą piędź ziemi i prowadziłem bez pudła! Teren w tym miejscu gwałtownie opadał i korzystając z tego mogliśmy się zbliżyć do Popowic, nie zauważeni przez Niemców. Ten kawałek drogi trzeba było przejść idąc po lodzie zamarzniętego bagna, a dawniej jeziora. Musieliśmy ogromnie uważać, aby nie wpaść w oparzelisko (miejsce ze źródełkiem i cieplejszą wodą). Bardzo to zdradliwe miejsca i niejeden człowiek zapłacił za swoją nieświadomość utratą życia. Jeszcze nam pozostało około trzech kilometrów drogi, żeby dotrzeć do tak zwanych Pstrągów, gdzie rodzice moi mieli stodołę, bróg i kabinę, w której mieszkał stary chłop, nazwiskiem Twardzik. […]

Coraz ciężej było nam iść. Zmrożone nogi pełne obrażeń, coraz więcej ranione ostrymi kikutami ściętej łozy, zaczynały odmawiać posłuszeństwa. Karabin i amunicja coraz bardziej zaczynały nam ciążyć i o niczym innym nie myśleliśmy, jak tylko o tym, aby znaleźć pomoc u naszych ludzi w Popowicach. Patrząc pod słońce, które zaczęło się skłaniać ku zachodowi, zauważyłem, że coś się rusza koło kabiny. Przysłoniwszy ramieniem oczy poznałem, że to mężczyzna, przypuszczalnie Twardzik, bo nikt inny nie miałby interesu tam być. I rzeczywiście, ku mojej radości, okazało się to prawdą! Pokiwałem do niego ręką, dając mu znak, aby nie odchodził i stary, pomimo tego że mnie nie poznał, zatrzymał się. W międzyczasie zauważyliśmy, że strzelanina prawie ucichła. Wirdzieliśmy dobrze, co to znaczy! Wieczny pokój daj Im Panie!

Fragment wspomnień Józefa Poray-Wybranowskiego: „Stepowcy. Wspomnienia żołnierza Armii Krajowej z walk batalionu NSZ Stepowcy w roku 1943 i 1944” (maszynopis).