Maciej Szymański
Zamieszczone poniżej wyjątki z książki Macieja Szymańskiego pt. „Ja-Jo pamięta” wymagają krótkiego wyjaśnienia.
„Wspomnienia – album rodzinny”, bo taki jest podtytuł książki, autor napisał dla swoich wnuków, stąd czytelnik znajdzie w niej, poza pamiętnikarskimi wspomnieniami, osobiste oceny zdarzeń, ludzi i czasów, często zapewne kontrowersyjne, które autor chciał przekazać swoim wnukom urodzonym w Kanadzie i nie znającym Polski i języka polskiego. Ja-Jo jest to imię-przydomek autora, którym obdarzyły go jego wnuki. Tapi, jest imieniem nadanym jego żonie. Numery (w nawiasach) za nazwiskami czy imionami krewnych autora, odnosząsię do drzewa rodzinnego zamieszczonego w aneksie do książki.
Maciej Szymański był żołnierzem Narodowych Sił Zbrojnych do roku 1949, kiedy wyjechał z Polski i zamieszkał na stałe w Kanadzie, gdzie zajmował się architekturą. Obecnie jest na emeryturze.
Zainteresowanym książką podajemy adres autora: mattszymanski@telus.net
Wersja PDF poniższego tekstu (1273 kB).
Ja-Jo pamięta – Rozdział 7 – Powstanie Warszawskie
„O godzinie 5.00 po południu 1 sierpnia 1944 roku rozpoczęło się Powstanie Warszawskie”. Tak zakończyłem poprzedni rozdział wspomnień.
Mimo że na ten moment czekaliśmy długich 5 lat, przyszedł on niespodziewanie i… niepotrzebnie. Skończywszy czytać ten rozdział zdacie sobie sprawę z rozmiarów klęski, którą Powstanie się zakończyło. Klęski nie tylko mojej osobistej, nie tylko w skali naszej organizacji, ale w skali całego kraju. Klęski prawdziwie narodowej.
Jak pisałem, dowództwo Armii Krajowej1 przewidywało, że Powstanie trwać będzie nie dłużej niż trzy dni, po których do Warszawy wkroczy Armia Czerwona i zastanie miasto w rękach AK z rządem polskim urzędującym w stolicy kraju. Tymczasem ofensywa sowiecka zatrzymała się nagle na linii Wisły. Wybuch Powstania nie był dla Niemców zaskoczeniem, a ich wojska – dotychczas w odwrocie – zdołały się zreorganizować
W rezultacie Powstanie, które miało trwać 3 dni, trwało 63. I kiedy 2 października skapitulowało Śródmieście, najdłużej walcząca dzielnica Warszawy, w stolicy pozostało 16 tysięcy poległych żołnierzy z różnych formacji powstańczych, w większości wywodzących się z Armii Krajowej. Ponad 25 tysięcy żołnierzy zostało rannych, a około 18 tysięcy dostało się do niewoli niemieckiej .
Ludność cywilna swoją współpracę z żołnierzami Powstania okupiła jeszcze większymi stratami. Ponad 150 tysięcy cywilnych mieszkańców stolicy straciło życie pod gruzami domów oraz w masowych egzekucjach na terenach zajmowanych przez Niemców. Pozostałych mieszkańców przeszło milionowej Warszawy zmuszono do natychmiastowego opuszczenia miasta. Sami Niemcy porównują Powstanie do bitwy o Stalingrad. O zaciętości walk niech świadczy fakt, że Warszawa walczyła o 24 dni dłużej niż armie francuska, belgijska, holenderska i brytyjska w kampanii 1940 roku. Siły zaangażowane przeciwko Powstaniu znacznie przewyższały liczebność słynnego Afrikakorps marszałka Rommla. Niemcy stracili 10 tysięcy zabitych, 7 tysięcy zaginionych i 9 tysięcy rannych.
Razem z ludźmi ginęło miasto z jego muzeami, kościołami, pałacami, uczelniami i bibliotekami. Z parowiekowym dorobkiem kultury polskiej.
Po 63 dniach systematycznego niszczenia miasta, po kapitulacji i wypędzeniu mieszkańców, Niemcy podpalili Warszawę.
W tym czasie na drugim brzegu Wisły stała bezczynnie Armia Czerwona. Sprzymierzeniec naszych sprzymierzeńców zacierał ręce i… czekał.
Zburzona i pusta Warszawa została zajęta przez wojska sowieckie 17 stycznia 1945 roku.
O ile pamiętacie, to o godzinie 5.00 po południu, godzinie „W”2, wyszedłem z porucznikiem Gołłkontem „Bogusławskim” przed bramę domu na Wspólnej 32. Od strony Marszałkowskiej słychać było serie karabinów maszynowych. Na ulice wyległy radosne tłumy. Na balkonach zaczęto wywieszać biało-czerwone flagi. Pierwszy raz od pięciu lat!
Jeszcze tego samego dnia przyszedł do nas podporucznik Andrzej Janicki „Żuliński”. Był on oficerem oświatowym 1. kompanii naszego Batalionu Szkoły Podchorążych. Powstanie zaskoczyło go razem z grupą naszych chłopców z plutonu łączności pod dowództwem sierżanta podchorążego Stefana Pietrzaka „Paciorka”3. Tak jak i my nie mieli oni broni, ale byli dobrze wyposażeni w polowy sprzęt telefoniczny. Natychmiast do nas dołączyli. Było nas coraz więcej.
Następnego dnia „Bogusławski” wyszedł w poszukiwaniu najbliższego dowództwa Armii Krajowej. W międzyczasie w niewiadomy mi sposób odnaleźli nas i dołączyli do naszej grupy: podporucznik Jan Ołdakowski „Rawicz” i paru podchorążych: Bogdan Masłowski „Trzepałko” ze swoim kuzynem „Rzeckim”, Tadzik Szajewski „Tadeusz”, nieznany mi przedtem Michał Dembowski o pseudonimie „Mestwin” i paru innych.
„Bogusławski” podporządkował nasz oddział miejscowemu komendantowi AK, którym był pułkownik Pfeiffer „Radwan” i który zdecydował zrobić z nas pluton żandarmerii. Dostaliśmy biało-czerwone opaski i udaliśmy się na ulicę Hożą. Nie pamiętam dzisiaj, gdzie to było, ale na pewno po zachodniej stronie ulicy Marszałkowskiej, chyba w jakiejś drukarni, bo kwaterowaliśmy w magazynie pełnym bel papieru gazetowego. Naszym głównym zadaniem było patrolowanie okolicy w poszukiwaniu tak zwanych gołębiarzy.
„Gołębiarzami” nazywano dywersantów niemieckich, którzy z ukrycia, głównie z dachów czy okien domów strzelali do nas i do ludności cywilnej, utrudniając poruszanie się po ulicach dzielnicy śródmiejskiej, oddalonej w tym czasie od akcji frontowej.
Na Hożej mieliśmy też areszt, w którym kiedyś przez kilka dni trzymaliśmy podejrzanego faceta, który po przesłuchaniu świadków okazał się paskudnym ukraińskim kolaborantem. Przekazaliśmy go dalej do władz cywilnych.
W międzyczasie nawiązaliśmy kontakt z Warszawską Komendą NSZ1 i po uzgodnieniach służbowych z AK zostaliśmy odkomenderowani do naszego oddziału, który walczył w rejonie Alei Jerozolimskich i Żelaznej.
Żeby wykonać rozkaz, musieliśmy przejść na północną stronę Alei Jerozolimskich. Można to było zrobić na odcinku między Marszałkowską a Nowym Światem.
Wyruszyliśmy z naszych kwater na Hożej nocą, chyba 12 sierpnia. Szliśmy ulicą Kruczą. Już gdzieś od Nowogrodzkiej domy były częściowo wypalone i posuwaliśmy się rozżarzonymi gorącymi piwnicami poprzez otwory poprzebijane w murach. Tworzyło to istny labirynt podziemnych przejść. W drugim miesiącu Powstania, labirynt ten, rozbudowany i dobrze znakowany z powodzeniem zastąpił ulice i chodniki Śródmieścia.
Aleje przechodziło się wzdłuż niskiej barykady zbudowanej tuż na wschód od ulicy Kruczej. Był to płytki rów częściowo obłożony workami z piaskiem po obu stronach. Barykada ta, ostrzeliwana przez czołgi z Nowego Światu, była ciągle niszczona i natychmiast naprawiana przez oddział saperów ulokowany w tym celu w domach u jej wylotu. Był to jedyny „most” łączący północ i południe miasta. Barykada była również pod obstrzałem niemieckim od strony zachodniej, z Dworca Głównego i hotelu stojącego naprzeciw dworca. Oba te miejsca od samego początku były w rękach niemieckich. Na drugą stronę przebiegliśmy bez kłopotów. Ruch był regulowany za pomocą sygnałów świetlnych i sprawnie zorganizowany. We wrześniu przechodziłem tędy jeszcze kilkakrotnie. Zawsze nocą i zawsze bez kłopotów.
Po drugiej (północnej) stronie spędziliśmy dwa dni na kwaterach na ulicy Złotej tuż przy ulicy Zgoda. Czekaliśmy na załatwienie formalności związanych z naszym dołączeniem się do oddziału na Żelaznej. Wydaje się, że polska biurokracja wojskowa w niczym nie ustępowała cywilnej z jej zamiłowaniem do zbędnych formularzy i nieodzownych pieczątek.
Oddziałem, do którego mieliśmy dołączyć, okazała się kompania „Warszawianka” wchodząca w skład Zgrupowania „Chrobry II”4, mająca swoje miejsce postoju na rogu ulic Żelaznej i Chmielnej w domu zwanym Domem Kolejowym. Dołączyliśmy do nich nocą 14 sierpnia i zostaliśmy 4. plutonem tej kompanii.
W tym czasie było nas już około trzydziestu i ciągle byliśmy bez broni.
Największą niespodzianką po przyjściu do Domu Kolejowego było znalezienie tam braci Dobrzańskich. Tadeusz (101), który nazywał się teraz podchorąży „Dyzio”, był zbrojmistrzem kompanii. Zajmował mały pokój zamykany na klucz, w którym trzymał kilka pudełek amunicji. Jerzy (141), podchorąży „Karol”, był zastępcą kwatermistrza kompanii. Miał też swój pokój, który nazywał magazynem. Właściwie całe Powstanie przechorował, cierpiąc na żołądek. Zdołał jednak odnaleźć przyjaciół Dyzia z okresu, kiedy siedział on w kryminale. Byli to zawodowi złodzieje mieszkający w okolicy ulicy Grzybowskiej. Zapewne z racji swej profesji, byli świetnie zaopatrzeni w żywność. Wspomagali chorego Jurka, który w pewnym okresie żywił się tylko białym chlebem. Rzecz w tych czasach zupełnie niespotykana. Jurek, muszę przyznać, pomagał i nam. Żywność, którą mogłem zanieść w połowie września dla mamy i Niusi, dostałem od niego. Trzymał w swoim „magazynie” beczkę czarnej mazi, która zmieszana z cukrem smakowała jak chałwa. Szczodrze się z nami tym przysmakiem dzielił.
W ten sposób w kompanii „Warszawianka” znalazła się spora nasza rodzinna grupa: dwie sanitariuszki Krysia Kempna (86) „Krystyna” i Stefcia Wróbel (125) „Pyza”, zbrojmistrz Tadeusz Dobrzański (101) podchorąży „Dyzio”, zastępca kwatermistrza Jerzy Dobrzański (141) podchorąży „Karol”, starszy strzelec, a później kapral podchorąży Wiktor Natanson „Humiecki” i ja.
Był to chyba rzadki zbieg okoliczności.
Wszyscy wyszliśmy z Powstania w jednym kawałku. Ja-Jo Wicio poszedł do niewoli niemieckiej. Bracia Dobrzańscy, którzy w zasadzie z wojskiem niewiele mieli do czynienia, w sobie tylko znany sposób uzyskali stopnie oficerskie i resztę wojny spędzili w oficerskim obozie dla jeńców w Murnau pod Monachium. Krystyna, Stefcia i ja, wyszliśmy z Powstania jako cywile, którymi przecież, mimo okresowych wysiłków au contraire, zawsze byliśmy.
Nasz 4. pluton pod dowództwem porucznika Jana Gołłkonta „Bogusławskiego” wszedł, jak wspominałem, w skład kompanii „Warszawianka”, którą dowodził kapitan Piotr Zacharewicz „Zawadzki”. Kompania składała się z czterech plutonów. 1., 2. i 4. wywodziły się z Narodowych Sił Zbrojnych, 3. – z Armii Krajowej. Kompania liczyła w chwili wyjścia do niewoli 170 żołnierzy. W ciągu 63 dni Powstania poległo 51 żołnierzy, 42 było rannych.
Barykada zamykająca ulicę Chmielną. Dom Kolejowy widoczny po prawej stronie fotografii.
|
Oddział nasz był 1. kompanią, która razem z kompaniami 2. i 3. tworzyły I batalion pod komendą kapitana Tadeusza Przystojeckiego „Lecha Żelaznego”. Razem z II batalionem pod komendą kapitana Wacława Zagórskiego „Lecha Grzybowskiego” tworzyliśmy Zgrupowanie „Chrobry II”. Pierwszym owódcą i organizatorem tego zgrupowania był major NSZ, Leon Nowakowski „Lig”, który poległ 4 września 1944 roku.
Część miasta, zajęta i broniona przez Zgrupowanie „Chrobry II”, ograniczona była na południu wykopem kolejowym wzdłuż Alei Jerozolimskich, na zachodzie ulicami Towarową i Wronią, na północy ulicami Łucką, Ceglaną, Krochmalną i Grzybowską. Była to linia frontu, którą z małymi zmianami udało nam się utrzymać do końca Powstania.
Naszymi przeciwnikami byli: od północy – wojska SS pod dowództwem SS-Gruppenführera Heinza Reinfartha, od zachodu i południa – wojska tak zwanej RONA (Russkaya Osvobitelnaya Narodnaya Armiya, czy coś w tym rodzaju) składającej się głównie z Ukraińców pod dowództwem SS-Brigadeführera Kamińskiego. Ten wyjątkowy bandyta został przez swoich przełożonych zdjęty ze stanowiska dowódcy i rozstrzelany.
Od strony wschodniej, wzdłuż Sosnowej, Mariańskiej, Twardej i placu Grzybowskiego, sąsiadowaliśmy ze Zgrupowaniem „Gurta”.
Nasza kompania, której dowództwo i stałe miejsce postoju znajdowało się w Domu Kolejowym na rogu ulic Żelaznej i Chmielnej, trzymała odcinek wzdłuż ulicy Chmielnej, zaczynający się na Domu Kolejowym na zachodzie, a kończący na wschodzie na ulicy Sosnowej, gdzie sąsiadowaliśmy z oddziałami „Gurta”. Piszę wzdłuż Chmielnej, gdyż obszar między Chmielną a torami, jak i sam wykop, w którym były tory kolejowe, był obszarem niczyim (no man’s land) bez większych zabudowań, kontrolowany przez nas, ale pod ciągłym ostrzałem niemieckim, zarówno z drugiej strony Alei, jak i z Dworca Głównego.
W pierwszych dniach Powstania część naszej kompanii zajmowała kilka budynków po drugiej stronie Alei i przy placu Starynkiewicza (Wojskowy Instytut Geograficzny, Starostwo i Dom Turystyczny). Zostaliśmy stamtąd po ciężkich walkach i dużych stratach w ludziach wyparci. W momencie, kiedy nasz pluton dołączył do kompanii, cała południowa strona Alei była w rękach niemieckich.
Naszym zachodnim sąsiadem była kompania porucznika Zbigniewa Bryma „Zdunina”, okupująca Dworzec Pocztowy po drugiej stronie ulicy Żelaznej i wschodnią stronę ulicy Towarowej aż do Pańskiej
Aleje Jerozolimskie były ważną trasą przelotową wschód-zachód, łączącą poprzez most Poniatowskiego rosyjski front na wschodzie z zapleczem niemieckim na zachodzie. Trasę tę kompania „Zdunina” na Dworcu Pocztowym i nasza w Domu Kolejowym skutecznie kontrolowały i zamknęły dla ruchu i transportu nieprzyjaciela. Tory kolejowe zostały rozmontowane i pociągi nie mogły dojechać do Dworca Głównego i tunelu pod Wisłą.
21 sierpnia Niemcy usiłowali otworzyć trasę Jerozolimską. Zaczęło się to natarciem wzdłuż Towarowej i w kierunku Twardej. Atak czołgów niemieckich w Alejach Jerozolimskich dotarł aż do Żelaznej na wysokość Domu Kolejowego. Niemcy nie próbowali jednak wejścia w ulicę Żelazną przez wiadukt nad torami kolejowymi. Przypuszczam, że byli przekonani, że wiadukt jest zaminowany i bali się odcięcia od Alei. Wiadukt nie był zaminowany, a ulica Żelazna była zamknięta jedną barykadą na wysokości Chmielnej.
Nieprzyjaciel atakujący na odcinku ulicy Twardej został wciągnięty w pułapkę, otoczony i poniósł znaczne straty.
W kilka dni później (27 sierpnia) przeciwnatarcie kompanii „Zdunina” na Dworzec Towarowy i plac Zawiszy zadało nieprzyjacielowi dotkliwe straty. Zdobyto kilka karabinów maszynowych. Już z późniejszej lektury powstańczej dowiedziałem się, że właśnie ten kontratak stał się pretekstem do usunięcia SS-Brigadeführera Kamińskiego z dowodzenia jego jednostką.
Od tego czasu Niemcy nie próbowali przebijać się Alejami.
Dom Kolejowy był dużym 4- czy 5-piętrowym, solidnym budynkiem biurowym. Położony zbyt blisko linii niemieckich, by można go było skutecznie atakować z powietrza. Oddzielony od nieprzyjaciela wykopem kolejowym i szeroką ulicą był w zasadzie łatwy do obrony. Pilnie strzeżony wysuniętymi posterunkami, patrolowany wzdłuż wykopu, był zapewne jednym z najbezpieczniejszych miejsc w Warszawie.
Północno-zachodnia część Warszawy broniona przez Zgrupowanie „Chrobry II”; 1 – Dworzec Główny; 2 – Dom Kolejowy; 3 – Dworzec Pocztowy; 4 – Dworzec Towarowy; 5 – Fabryka Bormana; 6 – Magazyny Hartwiga. Szkic wykonany przez autora na podstawie zachowanych dokumentów i własnej pamięci.
|
Linia kolejowa w wykopie zasilana była w prąd elektryczny z siłowni w Pruszkowie pod Warszawą, a nie z elektrowni warszawskiej unieruchomionej po paru tygodniach. Myśmy do tej sieci podłączyli nasz Dom i w ten sposób byliśmy zapewne jedynym miejscem w Warszawie, które miało elektryczność do ostatniego dnia Powstania. Pozwoliło to na uruchomienie pompy, która dostarczała nam wodę ze zbiorników przeciwpożarowych zbudowanych między torami a Chmielną. W pewnym momencie uruchomiliśmy młyn, w którym ziarno z magazynów Haberbusha mleliśmy na mąkę.
Stałe pogotowie i ubezpieczanie odcinka angażowało tylko część naszych sił. Dlatego niektóre plutony stale brały udział w akcjach wspomagających inne odcinki walki w rejonie „Chrobrego II”, a nawet dalej. Specjalnie wspomagaliśmy naszego sąsiada, kompanię „Zdunina”, która prowadziła zacięte walki wzdłuż Towarowej i Wroniej. Formowaliśmy specjalne ochotnicze oddziały z żołnierzy różnych plutonów, dozbrajaliśmy je i wysyłali na odcinki specjalnego zagrożenia.
W drugiej połowie sierpnia Niemcy usiłowali otworzyć ulicę Towarową jako trasę komunikacyjną między Grupą Reinfartha atakującą od strony ulicy Chłodnej a Grupą RONA na południu.
Na przeszkodzie stały placówki kompanii „Zdunina” po wschodniej stronie Towarowej naprzeciwko torów kolejowych Dworca Towarowego, dochodzące prostopadle do ulicy.
W tym rejonie były dwa miejsca, gdzie toczyły się specjalnie ciężkie walki i gdzie część naszego 4. plutonu przysłana została dla wsparcia chłopców „Dunina”.
Firma przewozowa Hartwiga mieściła się na Pańskiej, między Towarową i Wronią. O ile dobrze pamiętam, były to dwa duże chyba kilkupiętrowe budynki magazynów oraz mniejsze budynki usługowe, mocno już nadszarpnięte, kiedyśmy się tam zjawili 28 sierpnia.
Czołgi szły Towarową od Chłodnej. Niemcy mieli straszliwą przewagę ognia. Było ciemno od kurzu i pyłu. W pewnej chwili obsunęła się frontowa ściana magazynu. Musieliśmy wycofać się w głąb posesji. Czołgi doszły do fabryki Bormana, dochodziły do Srebrnej. Już na rogu Siennej Niemcy stracili pierwszy czołg. Przy Bormanie drugi. Widać cena zdobycia Towarowej była zbyt wysoka. Zaczęli się wolno wycofywać. Mogliśmy wrócić w ruiny Hartwiga.
Kapitan Piotr Zacharewicz „Zawadzki” – w Związku Jaszczurczym od 1940 roku, później w Komendzie Okręgu 1A-NSZ. W powstaniu – dowódca 1. kompanii „Warszawianka”. Zmarł w Australii, gdzie zamieszkał po wojnie.
|
W parę dni później przesunięci zostaliśmy na Twardą przy placu Grzybowskim. Była to noc z 30 na 31 sierpnia. Tej nocy oddziały Starego Miasta miały połączyć się z nami, równoczesnym atakiem, oni na plac Bankowy, my na plac Żelaznej Bramy. Nasz oddział był w drugim rzucie. Oba natarcia skończyły się niepowodzeniem.
Wróciliśmy do Domu Kolejowego na odpoczynek. Rozrywką wydawało się chodzenie na najwyższe piętro i polowanie na Niemców, czy to na placu Starynkiewicza przy Filtrach, czy na tych nieostrożnych przebiegających Aleje przy Dworcu Głównym. Karta się odwróciła. Teraz my byliśmy „gołębiarzami”, a Niemcy zwierzyną do odstrzału. Do tych polowań używaliśmy bardzo starego i strasznie ciężkiego karabinu austriackiego, chyba Manlichera, na pewno jeszcze z czasów I wojny światowej. Była to broń wyjątkowo celna. Niestety z ograniczoną ilością amunicji.
Na placu Starynkiewicza, u samego wylotu wiaduktu z ulicy Żelaznej leżał od dawna wzdęty trup żołnierza niemieckiego. Leżał tam przez wiele dni. Widać zbyt ryzykowna była wyprawa po ciało dla jego niemieckich czy ukraińskich kamratów. Leżał tak coraz większy aż do 10 września, kiedy na naszym odcinku zaczęły się pierwsze rozmowy polsko-niemieckie. W zasadzie miały dotyczyć tylko ewakuacji ludności cywilnej. W rzeczywistości w czasie tych rozmów Niemcy po raz pierwszy wysunęli propozycje pertraktacji kapitulacyjnych.
Względny spokój naszych kwater w Domu Kolejowym przerywany był tragicznymi wypadkami nieoczekiwanej śmierci.
Czesław Drukner był dobrych kilka lat od nas starszy. Przed wojną wykładał język czeski na kursach dla oficerów polskich studiujących w Wyższej Szkole Wojennej. Nie pamiętam, kiedy i w jakich okolicznościach dołączył do naszego plutonu. W każdym razie w Domu Kolejowym starszy strzelec „Czech” był razem z nami. Był autentycznym Czechem, który Polsce był wyjątkowo przyjazny. Był inteligentny. Miło i ciekawie się z nim rozmawiało. Siedzieliśmy przy stole, w małej sali na parterze Domu, gdzie zwykle jadaliśmy. Nagle rozległ się pojedynczy strzał i „Czech” spadł z krzesła. Zabłąkany pocisk wpadł przez okno i trafił go w piersi. „Czech” zmarł następnego dnia.
Zanim dalej będę kontynuował moje powstańcze wspomnienia, muszę wam opowiedzieć, co w tym czasie działo się z Tapi i resztą mojej rodziny.
Kiedy 12 sierpnia nasz pluton wymaszerował z Hożej w drodze do Domu Kolejowego, mama z Niusią Kempną (75) zostały na Wspólnej. Bóg jeden wie, jak one przeżyły te dwa miesiące. Zapasy żywności miały małe i chyba tylko życzliwość sąsiadów pomogła im przetrwać 63 długie dni Powstania. Odwiedziłem je dwa razy. Pierwszy raz w połowie września, kiedy porucznik „Bogusławski” prosił mnie, żeby go przeprowadzić z Domu Kolejowego na ulicę Hożą, a więc w pobliżu Wspólnej, gdzie mieszkał samotnie jego bardzo stary ojciec. „Bogusławski” cierpiał na chorobę zwaną kurzą ślepotą. Polegało to na tym, że nie widział po ciemku. Przejść zaś na druga stronę Alei można było tylko nocą. Stąd prośba „Bogusławskiego” o pomoc. Zaopatrzeni w odpowiednie przepustki, ja z dużym plecakiem żywności (chleb, kiszona kapusta i fasola) poszliśmy tą samą drogą, którą szliśmy miesiąc temu, tyle że w przeciwnym kierunku. Z Domu Kolejowego wyszliśmy późnym wieczorem. Szliśmy Złotą. Budynek PASTY był już w rękach polskich, można więc było iść swobodnie ulicą. Przez Marszałkowską przebiegliśmy wzdłuż barykady, dalej Kruczą do Alei. Przejście przez Aleje bez przygód: szybko, schyleni. Krucza po tej stronie i Wspólna były już zupełnie zniszczone. Mamę i Niusię znalazłem w piwnicy na Wspólnej. Mieszkanie wuja, które było na pierwszym piętrze, po prostu nie istniało. Mama trzymała się dzielnie, ale Niusia była bliska psychicznego załamania. Siedziała skulona w ciemnym kącie piwnicy i cicho pojękiwała. Zostałem z nimi cały następny dzień. Nawiasem mówiąc w piwnicy znalazłem przedwojenne buty wojskowe należące do kuzyna Jurelka (116), które zarekwirowałem i z dumą używałem aż do końca Powstania. Wieczorem odebrałem „Bogusławskiego” i tą samą drogą wróciliśmy do Domu Kolejowego.
Warszawski Krzyż Powstańczy
|
Drugi raz byłem na Wspólnej, czy raczej na jej gruzach, już w październiku. Mama i Niusia, wymęczone i pełne niepokoju o losy reszty rodziny, o których nie miały wiadomości przez dwa miesiące, szykowały się do wyjścia z Warszawy następnego dnia. Pożegnaliśmy się z nadzieją, że może już niedługo uda nam się spotkać w Piotrkowie. Okazało się później, że dla całej naszej rodziny, bez uprzedniego porozumienia, Piotrków stał się umownym punktem zbiorczym.
O losach reszty opowiem w skrócie, gdyż znam je tylko z drugiej ręki. Ciocia Zena (160), wuj Wiktor Natanson (151), Aneta (148), która była w piątym miesiącu ciąży, oraz Hanka Dobrzańska (100), których Powstanie zastało w mieszkaniu Anety i Jurka w Alejach Jerozolimskich, zostali już w pierwszym tygodniu walk zagarnięci przez Niemców i na tak zwanym Zieleniaku (było to chyba targowisko) przetrzymano ich kilka dni. „Zieleniak” cieszył się w tym czasie okrutną sławą. Żołdacy ukraińscy, z tych samych jednostek RONA, z którymi my później mieliśmy do czynienia, dopuszczali się tam niesłychanych gwałtów, rabunku i morderstw. Natansonowie i Aneta mieli wielkie szczęście. Uratowali się z tych tarapatów i po paru dniach dotarli do Piotrkowa, gdzie przygarnęła ich rodzina Dobrzańskich. Tam w grudniu 1944 roku Aneta (148) urodziła córkę Ankę (139), swoje pierwsze dziecko.
Hanka Dobrzańska (100) miała mniej szczęścia. Razem ze swoją przyjaciółką Alą Fariaszewską prosto z „Zieleniaka” wysłane zostały do przymusowej (niewolniczej) pracy do Niemiec. Pracowały przy czyszczeniu wagonów kolejowych na stacji bodajże w Hamburgu. Dostały tam mocno w skórę, gdyż Hamburg w tym czasie był mocno i często bombardowany.
Ala Fariaszewska po wojnie wyszła za mąż w Belgii za Jurka Giżyckiego i przez wiele naszych kanadyjskich lat mieszkała w Montrealu na Dorvalu, będąc naszą dobrą znajomą. Otóż jej rodzina w jakiś cudowny sposób wystarała się o zwolnienie Ali z tej niewolniczej pracy w Hamburgu. Ala wziąwszy pod uwagę zły stan zdrowia Hanki Dobrzańskiej, która podobno była bliska kompletnego załamania, oddała jej swoje papiery i Hanka zamiast Ali jeszcze przed końcem wojny wróciła do Polski. Ala w dalszym ciągu czyściła wagony w Hamburgu. Wspominam o tym, gdyż tego rodzaju nieczęste wypadki ludzkiej dobroci i szlachetności godne są zapamiętania.
Lusia Natanson (157) „Pies” w pierwszym dniu Powstania była ze swoim oddziałem NOW1 w Śródmieściu. W tym oddziale, który nazywał się „Harnaś”, byli również bracia Skrobikowie i wspomniany wcześniej Witek Kieżun. Pierwszego dnia Lusia chciała, jak mi opowiadała, wyskoczyć na chwilę na pobliskie Stare Miasto po buty dla Mietka Skrobika (149). Poszła i już nie wróciła. Stare Miasto zostało odcięte od Śródmieścia. Luśka dołączyła do NSZ-owskiego oddziału „Gozdawy”, z którym walczyła w Banku Polskim na Bielańskiej. Bardzo zacięte walki toczyły się tam ze zmiennym szczęściem. W pewnej chwili, chyba już w drugim tygodniu Powstania, Luśka została zgarnięta przez Niemców. Nigdy mi o tym okresie nie opowiadała. A ja nie pytałem, widząc, że wyraźnie nie chce o tym mówić. W każdym razie w końcu wylądowała w jakiejś fabryce w Monachium na robotach przymusowych. Słyszałem, że było jej tam bardzo ciężko. Po zakończeniu wojny znalazła się w polskim zgrupowaniu byłych jeńców wojennych pod Lubeką. Dowódcą tego zgrupowania był wuj Tapi, pułkownik Klepacz. Tam chyba z rozpaczy wyszła za mąż za Mietka Skrobika.
Tadzia Wróbla (133) Powstanie zastało na Starym Mieście. Przy pierwszej okazji przeszedł kanałami na Żoliborz, nie bardzo wiem w jaki sposób. Na Żoliborzu połączył się ze swoją żoną Ewą (132), którą pocieszał w chwilach wielkiego strapienia, jaką była dla niej szalejąca naokoło wojna. Ten poważny obowiązek nie pozwolił mu na branie czynnego udziału w Powstaniu.
1 sierpnia na Tucholskiej były dwie ciotki, Janka (103) i Marychna (127), moja siostra Dzidka (69), Wosio (66) i Marynia. Wszyscy w wieku przed- lub popoborowym. W końcu września na Tucholską spadły bomby. Na szczęście nikt nie został ranny. Z piwnicznego schronu w zburzonym domu wydostali się przez małe okienka przy pomocy życzliwych ludzi. W tych ostatnich dniach na Tucholi była również pani Budrewicz, przygarnięta przez ciotki. Była to kobieta królewskich rozmiarów i nie bardzo mogła przecisnąć się przez zakratowane okienka piwnicznego schronu. Opowiadała mi moja siostra, że w końcu wyciągano ją na siłę, zdzierając z niej ubranie i częściowo skórę.
Po kapitulacji Żoliborza, ludność cywilna, podobnie jak w innych dzielnicach Warszawy, została ewakuowana. Ciotki, Dzidka, Wosio i Marynia opuszczali Żoliborz razem z Tadziem, Ewą i jej rodzicami. Nie wiem, w jaki sposób Ewa dowiedziała się, że Dzidka niesie ze sobą Krzyż Polonia Restituta naszego ojca. Dostała histerii, zaczęła się awanturować prorokując, że cała grupa niezawodnie zostanie z tego powodu rozstrzelana przez Niemców. W rezultacie ciotki zmusiły Dzidkę do wyrzucenia Krzyża, czego nie może im zapomnieć do dzisiejszego dnia.
Kiedy Ewa (132) zmarła w 1979 roku, Tadeusz wydał broszurę-panegiryk, w którym wspomniany jest udział Ewy-sanitariuszki w szturmie oddziałów Kampinosu na Dworzec Gdański. Panegiryk kończy się słowami: Była żołnierzem AK, odeszła „w marszu”. Zaiste dziwnymi drogami „maszeruje” pamięć ludzka.
Cała Żoliborska grupa po paru tygodniach dotarła do Piotrkowa. Tadzio, Ewa i jej rodzice wylądowali w Krakowie,
Mój kuzyn Broncik Kempny (73), który mieszkał na Bielanach, też brał udział w Powstaniu. Nie jestem pewien, czy w czasie okupacji brał udział w pracy podziemnej i jeśli tak, to w jakiej organizacji. W Powstaniu walczył na Żoliborzu w szeregach Armii Krajowej. Poległ ostatniego dnia Powstania. Nie wiem, gdzie i w jakich okolicznościach. Ciała, mimo poszukiwań, nie udało się odnaleźć. W ten sposób zginął ostatni z trzech braci Kempnych.
Tapi, która nie brała udziału w konspiracji mimo zaangażowania w wojskową pracę podziemną całej jej rodziny, bliższej i dalszej, na kilka dni przed Powstaniem została sanitariuszką w oddziale swego ojca. Ja w ostatnim tygodniu przed Powstaniem byłem zabiegany i mieszkałem już na Wspólnej. Nic o tym nie wiedziałem. W dniu wybuchu Powstania sanitariuszka „Kama”, bo taki pseudonim przyjęła Tapi, razem z plutonem 11-12 siedziała na kwaterze, która mieściła się w fabryce jej ojca.
Jak już wam wspominałem, Tapi ma zamiar przelać swoje wspomnienia na papier. Nie wnikając więc w szczegóły, opowiem wam tylko w dużym skrócie jej powstańcze dzieje.
Ojciec Tapi był oficerem rezerwy 7. Pułku Ułanów. Pułk ten, jeden z historycznych pułków polskiej jazdy, którego rodowód sięga czasów napoleońskich, został odtworzony w podziemnej Armii Krajowej pod kryptonimem Dywizjonu „Jeleń”. Podporucznik Jerzy Kamler „Stolarz”, zorganizował i był dowódcą jednego z plutonów tego dywizjonu. Był to świetnie uzbrojony, nawet umundurowany oddział, wszystko własnym sumptem podporucznika „Stolarza”. Żołnierzami plutonu byli pracownicy fabryki L. Kamlera oraz chłopcy z rodzin kawaleryjskich (np. Janusz Klepacz i Krzysztof Głuchowski). Wedle początkowych planów pluton 11-12, bo taką numerację nosił ten oddział, razem z innymi plutonami Dywizjonu „Jeleń” miał brać udział w zdobywaniu głównej siedziby Gestapo w Alei Szucha. W ostatnim momencie z nieznanych mi powodów postanowiono Komendę Główną Armii Krajowej i Delegata Rządu na Kraj zakwaterować w fabryce Kamlera. Była to decyzja powzięta w ostatniej chwili. Nim więc zmieniono odpowiednie rozkazy i zdążono przerzucić Batalion Osłonowy Komendy Głównej pułkownika „Radosława” na ulicę Dzielną, gdzie mieściła się fabryka Kamlera, pluton 11-12 stał się plutonem osłonowym Komendy Głównej AK.
W fabryce na Dzielnej, gdzie poza delegatem rządu, wicepremierem Stanisławem Jankowskim „Sobolem”, znaleźli się komendant główny, generał dywizji, Tadeusz Komorowski „Bór”, szef sztabu, generał brygady, Tadeusz Pełczyński „Grzegorz”, szef Oddziału III (Operacyjnego), pułkownik dyplomowany, Józef Szostak „Filip” oraz Centrala Łączności Radiowej, Służba Odbioru Zrzutów Powietrznych i niezbędna Kancelaria ze Służbą Łączniczek, Powstanie zaczęło się, dzięki przypadkowi, o godzinę wcześniej.
Po tygodniu walk na Woli Niemcy zaczęli bezpośrednio zagrażać bezpieczeństwu Komendy Głównej. Postanowiono przenieść ją na Stare Miasto. Wraz z Komendą Główną pomaszerował pluton 11-12, a z plutonem sanitariuszka „Kama”.
Na Starym Mieście pluton poza swoją funkcją osłonową brał udział w walkach na najbardziej zagrożonych odcinkach. Walczyli w płonącej katedrze Świętego Jana, za co Tapi została odznaczona Krzyżem Walecznych, na Kanonii, na Nowym Mieście, w pałacu Krasińskich i w pasażu Simonsa.
13 sierpnia na placu Krasińskich poległ ojciec Tapi razem ze swoim zastępcą, podchorążym Karolem Hilchen „Lorchem”
Pluton walczył na Starym Mieście do samego końca, ponosząc ogromne straty. Resztki wycofały się do Śródmieścia kanałami w nocy 1 na 2 września. Jedną z ostatnich, która weszła do kanału, była sanitariuszka „Kama” ciągnąca ze sobą rannego dowódcę plutonu.
Po przyjściu do Śródmieścia pluton Tapi został zakwaterowany w kinie „Palladium” na ulicy Złotej. Tam przypadkowo spotkała mego kolegę Zdzicha Kwiecińskiego-Fijołka, który również przyszedł kanałami do Śródmieścia i zdążył od wspólnych kolegów dowiedzieć się, że ja jestem w Domu Kolejowym. Obiecał Tapi, że mnie zawiadomi o jej przejściu do Śródmieścia. Rzeczywiście, wiadomość ta dotarła do mnie i po paru dniach zjawiłem się na kwaterze Tapi.
Znalazłem Tapi bardzo zmienioną. Trudno się dziwić. Śmierć ojca i zupełnie nagłe i nowe doświadczenia okrucieństw wojny musiały ją, zupełnie do tego nieprzygotowaną, zaskoczyć, zaszokować, nawet chyba oszołomić. Bardzo żałowałem, że w tych ciężkich dla niej chwilach nie mogłem być razem z nią. Zauważyłem, że znalazł się ktoś, kto potrafił się nią w tych ciężkich chwilach zaopiekować. Był nim kolega z plutonu, Stefan Depczyk, podchorąży „Wraga”. Właściwie to powinienem być mu wdzięczny, że zaopiekował się Tapi, ale ja byłem strasznie zazdrosny i zrozpaczony. Zdawałem sobie sprawę, że nie z własnej winy, ale straciłem okazję udzielenia pomocy mojej ukochanej dziewczynie w chwilach, kiedy tego najbardziej potrzebowała. Byłem przekonany, że straciłem Tapi. W pewnym sensie uczucie to zostało ze mną na całe życie.
Pluton 11-12 w Śródmieściu nie brał już udziału w akcjach bojowych. Straty w ludziach i broni, którą częściowo utracili wchodząc do kanałów, spowodowały, że byli teraz używani do służby wartowniczej i obserwacyjnej.
Tapi znalazła czas, żeby wpaść do mnie do Domu Kolejowego, gdzie mogłem ugościć ją końskim gulaszem i obdarować chlebem. Przyniosła mi w prezencie butelkę starego jarzębiaku, którą Janusz Klepacz wykopał gdzieś z gruzów. Przed samym wyjściem z Warszawy, kiedy wiedziałem, że Tapi idzie do niewoli niemieckiej, a ja będę usiłował zostać w kraju, odwiedziłem ją raz jeszcze. Mimo że wzajemnie obiecywaliśmy sobie wierność i dozgonną miłość, byłem przekonany, że los rozdziela nas tym razem na zawsze.
Hanna Kamler, starszy ułan „Kama”. Sanitariuszka plutonu 11-12 Zgrupowania Armii Krajowej „Jeleń”. Fotografia z roku 1945.
|
W jaki sposób spotkaliśmy się prawie trzy lata później, wspominać będę w następnych rozdziałach.
Przerwałem na chwilę relację z moich własnych przygód, żeby opowiedzieć wam, co w tym samym czasie działo się z Tapi i moją rodziną.
Jesteśmy na początku września i mamy za sobą 4 tygodnie Powstania.
O ile dobrze pamiętam, to właśnie w tym czasie Ja-Jo Wicio zachorował na krwawą biegunkę. Sposób, w jaki się odżywialiśmy, i warunki higieniczne spowodowały prawdziwą epidemię tej choroby. Z Wicia nie tylko się lało, ale dostał wysokiej gorączki. Najwyraźniej opieka naszych sanitariuszek już nie wystarczała i postanowiono odesłać go do szpitala polowego gdzieś na Chmielną po drugiej stronie Marszałkowskiej. Po paru dniach szpital zbombardowano i Ja-Jo Wicio, prawie na czworakach, ale o własnych siłach wrócił do oddziału.
W Domu Kolejowym w tym czasie zaszły dwa ważne wydarzenia. Jednym było wykrycie w piwnicach Domu żywego, białego konia. Sensacyjna ta wiadomość lotem błyskawicy obiegła wszystkie plutony i domysłom nie było końca. Przychylaliśmy się do interpretacji tego wydarzenia, która twierdziła, że po zwycięskim zakończeniu Powstania, nasz „ukochany” wódz, kapitan „Zawadzki” poprowadzi okrytą chwałą kompanię na defiladę, jadąc na białym koniu. Jak ogólnie wiadomo, biały koń we wszystkich wojennych legendach odgrywa zawsze specjalną rolę. Tego rodzaju wytłumaczenie obecności siwka, który okazał się starą dorożkarską szkapą, było zupełnie prawdopodobne, jako że kapitan „Zawadzki”, trafiony odłamkiem z granatnika, miał nogę w gipsie i kusztykał podpierając się laską. W tej sytuacji trudno by mu było maszerować na czele kompanii.
Niestety, nasza rozbudzona wyobraźnia widziała oczyma duszy nie tylko zwycięską defiladę, ale również stół suto zastawiony daniami mięsnymi. Nic więc dziwnego, że kilka dni później „zabłąkany” pocisk przerwał życie rumaka. To wtedy właśnie przyjmowałem Tapi gulaszem.
Drugim wydarzeniem było zjawienie się w Domu Kolejowym kolegi z konspiracyjnego batalionu, który przyniósł sztandar naszej Szkoły Podchorążych. Plutonowy, podchorąży Karol Lipiński „Zając” z plutonu pionierów, był w poczcie sztandarowym i po poświęceniu sztandaru w 1943 roku przechowywał go u siebie w domu. Sztandar był złożony w „kostkę”, tak że widać było tylko wizerunek Matki Boskiej. Oprawiony w ramy udawał „święty” obraz. „Zając” dowiedział się, że w „Warszawiance” jest jeden pluton (nasz 4.) złożony z samych podchorążych. Przyniósł sztandar i oddał w ręce „Bogusławskiego”.
Oczywiście dało to okazję do wielkiej uroczystości. Sprowadzono majora „Mikołaja” Kozłowskiego, dowódcę Okręgu Warszawskiego NSZ, który gdzieś z pobliskiej piwnicy dowodził papierowym okręgiem. Odbyło się uroczyste przekazanie sztandaru w ręce naszego plutonu. Sztandar po kapitulacji Powstania razem z najcenniejszą bronią został ukryty w piwnicach Domu Kolejowego. Po wojnie i broń, i sztandar zostały znalezione i zabrane przez Urząd Bezpieczeństwa. Można z dużą pewnością założyć, że tym razem już bez należnych uroczystości sztandar został zniszczony. Dla komunistów symbole niezależności były równie niebezpieczne, jak ludzie. Należało je niszczyć.
W pierwszych dniach września z zupełnie nieznanych powodów i źródeł rozeszła się wiadomość o zbliżającym się ataku niemieckim od strony Alei. Plotka i dezinformacja w środowisku pozbawionym regularnej informacji radiowej i prasowej były groźną bronią w rękach wroga. Wydawało się to wielce nieprawdopodobnym przedsięwzięciem. Zarówno bowiem atak frontalny przez szeroką ulicę i głęboki wykop kolejowy, jak i atak z placu Starynkiewicza na wiadukt na Żelaznej, nawet przy wielkiej przewadze niemieckiej i przy użyciu licznych czołgów byłby posunięciem raczej ryzykownym. A takich Niemcy usiłowali unikać. W każdym razie nasze wysunięte placówki, które bez powodu, ale zapewne dla dodania sobie animuszu, nazywaliśmy bunkrami, postawione zostały w stan specjalnego pogotowia. Jak zwykle obowiązywała instrukcja: oszczędzać amunicję, strzelać dopiero w ostatnim momencie.
Ja-Jo Wicio razem z kolegą siedzieli cicho, jak myszy pod miotłą, na krawędzi wykopu kolejowego. Była ciemna noc rozjaśniona tylko łunami płonącego Śródmieścia po południowej stronie Filtrów. Wypatrywali oczy i czekali na Niemców. Noc szybko upływała. W pewnym momencie Wicio widzi, że po drugiej stronie Alei coś się rusza. Wstrzymał biedak oddech i nagle zobaczył szybko poruszający się cień. Bez długiego namysłu pociągnął za spust swego karabinu. Ktoś obok strzelił, i ktoś naprzeciwko. W ciągu kilku sekund obie strony otworzyły gwałtowny ogień. Prawdziwa kanonada! Rakiety oświetliły pustą ulicę i plac. Ogień ucichł, zapadła cisza. Rankiem, po zmianie posterunków i zdaniu raportów, doszliśmy do wniosku, że zapewne był to przebiegający pies, których kilka włóczyło się w okolicy, i którego Wicio wziął za Niemca.
Tak się złożyło, że tego samego dnia zawadził o Dom Kolejowy reporter z „Biuletynu Informacyjnego”. Parę dni później w biuletynie ukazał się opis tego nocnego „ataku” pod znamiennym tytułem: „Starszy strzelec Humiecki, pies na psy”.
7 września zaczęły się ciężkie naloty bombowe na naszą dzielnicę. Żelazna, Sienna i Twarda stanęły w ogniu. Nasz dom stał zbyt blisko frontu, żeby mogły go atakować nisko i bezkarnie latające samoloty. Startowały one z lotniska na Okęciu i po 2-minutowym locie były nad celem. Przy zupełnym braku wody do gaszenia pożarów ogień posuwał się od domu do domu. Wysoko strzelały płomienie ognia. Nad całą dzielnicą unosił się gęsty ciemny dym. Byliśmy zupełnie bezradni.
8 września drużyna z naszego plutonu została wysłana do fabryki Bormana na Twardej dla wzmocnienia stałej załogi z kompanii „Zdunina”. Jak zwykle pobraliśmy broń, wśród której znajdowała się „niezawodna” czeska „zbrojovka”. Był to karabin maszynowy, który niezawodnie zacinał się po pierwszej serii. Siedzieliśmy na pierwszym piętrze mocno potrzaskanej fabryki. Stanowisko km było naprzeciw okna, ale trochę cofnięte do wnętrza, z dość szerokim polem ostrzału, którym były tory kolejowe, położone w tym miejscu prostopadle do ulicy. W pewnym momencie zauważyliśmy wolno zbliżający się w naszym kierunku pociąg pancerny składający się z lokomotywy i dwóch opancerzonych wagonów z kopułami na dachu najeżonymi lufami armatnimi.
Zrobiło nam się gorąco. Nie mieliśmy najmniejszych szans. Zrobiła się kompletna cisza. Słychać tylko było miarowy „oddech” lokomotywy.
W odległości nie większej niż 20 metrów od ulicy pociąg stanął. Rozległ się przeciągły gwizd. Z boku lokomotywy wykwitł pióropusz pary i lokomotywa zaczęła się powoli wycofywać.
W tym momencie nasza „zbrojovka” odezwała się krótką serią i… zacięła się.
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że odparliśmy natarcie pociągu pancernego! A że dzięki Bogu ciągle jeszcze dopisywało nam poczucie humoru, raport o podobnej treści wysłaliśmy do dowództwa odcinka.
Następnego dnia zaczęły się dla nas najcięższe chyba dni Powstania. Z fabryki Bormana przerzucono nas na ulicę Wronią, powyżej Pańskiej. Linia frontu biegła tu zygzakiem. Niektóre domy po zachodniej stronie ulicy Wroniej były w naszych rękach, niektóre w rękach żołnierzy SS z Grupy Reinfartha. Domy były częściowo wyburzone i wypalone. Ciągle jeszcze dymiły gorące stosy gruzów. Pierwszego dnia, wciąż z naszą „zbrojovką”, leżeliśmy na strychu. Dachu nie było, został tylko sczerniały szkielet krokwi. Po drugiej stronie ulicy pokrytej całkowicie cegłą, kamieniami i szczątkami rozbitych ścian, stał równie zniszczony budynek ze sterczącymi ceglanymi kominami.
Opaski były noszone na prawym ramieniu.
|
Wydawało mi się, że zza jednego z tych kominów, na naszej wysokości wystaje brudnozielony sporej wielkości worek. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, ale worek chyba się ruszał. Seria ze „zbrojovki” podniosła tuman kurzu i pyłu. Kiedy opadł, zza komina wystawały dwie nieruchome nogi w butach z cholewami. Właściciel tych butów musiał tam się schować poprzedniej nocy i siedział w charakterze obserwatora, oczekując zmroku.
Następnego dnia Niemcy otworzyli ogień z granatników, do których dołączyły się „krowy”. „Krowami” nazywaliśmy miotacze min, które przy odstrzale wydawały odgłos podobny do ryku tych miłych zwierząt. Było to o tyle wygodne, że w odróżnieniu od granatników, których pociski spadały nagle i bez ostrzeżenia, te nadlatujące „krowie” miny słychać było na chwilę przed wybuchem. Czas, który mijał między wystrzeleniem a wybuchem, zależał od odległości między miotaczem min a celem. Zwykle była to dość długa chwila. „Krowy” strzelały seriami i miały olbrzymią siłę wybuchową. Jednemu z moich kolegów, który przed nadlatującą „krową” uskoczył do pobliskiej bramy, ale nie zdążył cofnąć dłoni, która ciągle była na zewnątrz, podmuch urwał cztery palce. Zupełnie jakby ktoś nożem uciął. Widziałem też kiedyś trupa, z którego „krowa” ściągnęła nie tylko ubranie, ale i skórę.
Obłożyli nas gęstym ogniem. Właściwie nie można było się ruszyć. Od walących się ścian zrobiło się ciemno. Kurz i pył były tak gęste, że z trudem można było oddychać. Byłem święcie przekonany, że to koniec i cało z tej awantury nie wyjdziemy. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że nic mi nie jest. W takich momentach kontrolę nad człowiekiem przejmuje instynkt i odruchy, które czasami zupełnie nie mają sensu. Jest to trochę podobne do automatycznego, bezmyślnego w zasadzie, zmieniania biegów w samochodzie. Na przykład leci człowiekowi na głowę kawałek sufitu. Zasłaniam głowę ręką, mimo że na głowie mam stalowy hełm, noszony właśnie w tym celu. A ręki szkoda. Równie automatycznie człowiek chowa głowę w ramiona, gdy coś obok trzaśnie. Ktoś mi kiedyś opowiadał, że prawdziwie odważny i opanowany człowiek nie wykonuje tego rodzaju odruchów. Nie bardzo w to mogę uwierzyć.
Podłoga zaczęła się chwiać pod nami i nie bardzo było na co czekać. Prawie po omacku wycofaliśmy się w kierunku schodów, po których zaczęliśmy schodzić. O ile dobrze pamiętam było nas trzech i jedna sanitariuszka.
Kiedy byliśmy już prawie na parterze znowu zaczęły ryczeć „krowy”. Klatka schodowa prowadziła do tak zwanej bramy, czyli szerokiego korytarza łączącego ulicę z wewnętrznym dziedzińcem domu. Jest to układ typowy dla starych warszawskich kamienic. Byłem na samym dole kiedy nasza sanitariuszka gwałtownym szarpnięciem za ramię wciągnęła mnie do bramy. W tej samej chwili huknęło coś straszliwie, dmuchnęło i… znalazłem się na kamiennej podłodze bramy nie mogąc złapać oddechu.
Klatki schodowej, po której schodziliśmy, nie było. Zmiotła ją „krowa”. My byliśmy tęgo poturbowani, ale w jednym kawałku. Jeden z nas miał twarz pociętą kawałkami cegieł i obficie krwawił. „Zbrojovka” była cała, straciliśmy tylko torby z amunicją.
I pomyśleć, że dzisiaj nie mogę sobie przypomnieć imienia sanitariuszki, która zapewne uratowała mi życie. Był to albo „Amorek”, albo „Aniołek”, naprawdę nie pamiętam. Reszta chłopaków była z 2. plutonu i też ich imion dzisiaj nie pamiętam.
Powrót do Domu Kolejowego łączył się zawsze ze względnym spokojem, marnym, ale posiłkiem i przede wszystkim możliwością wyspania się.
Któregoś dnia Ja-Jo Wicio wytargował od swego szwagra Jurka Dobrzańskiego 10 puszek konserw niemieckich. Konserwy nie miały naklejek, tylko jakieś tajemnicze numery, które nic nam nie mówiły. Podebraliśmy Dobrzańskiemu dwa bochenki chleba, które dostał od swoich przyjaciół-złodziei. Ja miałem butelkę jarzębiaku, którą dostałem od Tapi. Postanowiliśmy na najwyższym piętrze Domu urządzić prawdziwą biesiadę. W pokoju z wybitym oknami, podłogą zasłaną kawałkami szkła i w śmierdzącej atmosferze zaczęliśmy naszą ucztę. Muszę wam wytłumaczyć, dlaczego górne piętra Domu trochę śmierdziały. Były to pokoje biurowe pełne oczywiście biurek. Ubikacje i łazienki od dawna nie były już czynne i przyjął się „piękny” zwyczaj, że w potrzebie szło się do jednego z biur, „robiło się” w szufladę, którą wkładało się z powrotem do niemieckiego biurka. Nazywało to się załatwianiem spraw biurowych.
W bankiecie poza Ja-Jem Wiciem i mną brała udział nasza kuzynka Krysia Kempna (86), Bogdan Masłowski „Trzepałko”, Stanisław Mierzyński „Jastrzębiec”, Olek Uszyński „Ryś” i Czesław Dziak „Boruta”.
Pierwszych dziewięć puszek zawierało pyszne wołowe mięso. Dziesiąta… i ostatnia – szparagi, które Wicio zdecydowanym i pełnym wstrętu ruchem wyrzucił przez okno.
Dużą też w tym okresie radość i wygodę sprawiła nam waliza, nie pamiętam przez kogo przyniesiona do plutonu. Waliza ta była pełna różowych, jedwabnych majtek. Od tego czasu nie tylko nasze sanitariuszki nosiły wytworną bieliznę.
14 września, prawie dwa tygodnie po upadku Starego Miasta, mając też opanowane Powiśle, Niemcy zaatakowali od strony Nowego Światu i Alei Jerozolimskich. „Warszawianka” wystawiła oddział wydzielony, który poszedł wzmocnić obronę tego odcinka. Bronili budynków na tyłach ulicy Brackiej i barykady zamykającej Chmielną od strony Nowego Światu. Oddział ten składał się głównie z żołnierzy 2. plutonu.
W tym samym czasie, bodajże 13 września zaczęły się zrzuty sowieckie z małych jednopłatowych samolotów zwiadowczych zwanych kukuruźnikami.
Nie było to z nami koordynowane. Nie znaliśmy ani miejsca, ani czasu zrzutów. Zrzucano broń, amunicję i żywność. Z małej wysokości i w typowy sowiecki, niechlujny sposób. Po prostu w zwykłych jutowych workach związanych sznurkiem. Broń i amunicja były rosyjskie. Broń oczywiście w większości wypadków ulegała uszkodzeniu. Amunicja nie pasowała do broni niemieckiej, która była podstawą naszego uzbrojenia. Nasz pluton złapał jedną rusznicę przeciwpancerną. Niestety była zgięta. Oddaliśmy ją do reperacji w warsztatach rusznikarskich zgrupowania i więcej jej nasze oczy nie widziały.
Zrzucana żywność, też w workach, to suchary i kasza pomieszana z jakimś tłuszczem. Worki spadające w gruzy zwykle się rozrywały i kaszę trzeba było wygrzebywać z pomiędzy cegieł i kamieni. Podobne to było do bajki o Kopciuszku, niestety z innym zakończeniem.
16 września na Czerniakowie przy Solcu lądował desant około 300 żołnierzy Ludowego Wojska Polskiego, które walczyło przy boku Armii Czerwonej. Był to desant wykonany po amatorsku, bez porozumienia z Armią Krajową. Nie mógł skończyć się inaczej, jak zniszczeniem tych oddziałów, co też się stało.
Zarówno desant na Czerniakowie, jak i zrzuty w workach były klasycznym przykładem pozorowania sowieckiej pomocy. W przypadku desantu wykonany cynicznie obcymi rękoma.
18 września nastąpił wielki powietrzny zrzut amerykański. Przeszło 100 olbrzymich samolotów z wysokiego pułapu zrzuciło na spadochronach tysiące metalowych pojemników z bronią, amunicją, żywnością i medykamentami. Zrzut z tej wysokości na miasto, które częściowo było w rękach polskich, a częściowo w rękach niemieckich, nie miał najmniejszego sensu. Był tylko symbolicznym gestem. Przeważająca większość pojemników wylądowała na terenach zajętych przez Niemców.
W marszu na linię frontu. Fot. S. Kris-Braun.
|
Z tych zrzutów nasza kompania dostała jednego „piata” i do niego trzy pociski. „Piat” była to angielska rusznica przeciwpancerna, z którą nie bardzo umieliśmy się obchodzić. W ramach poznawania nowej broni wystrzeliliśmy jeden pocisk, celując w okno budynku na rogu placu Starynkiewicza i Alei, w którym siedzieli Niemcy. Chybiliśmy.
Ja osobiście dostałem w przydziale tubkę wielkości tubki pasty do zębów, pełną słodkiej śmietanki. W 49. dniu Powstania, dzięki łaskawej zgodzie Sowietów na lądowanie amerykańskich samolotów po ich stronie, Ja-Jo dostał od swoich zachodnich aliantów tubkę śmietanki. Nie jestem pewien, czy chodziło im o osłodzenie mojego gorzkiego rozczarowania czy o pomoc.
Pomoc przychodziła za późno i w postaci raczej symbolicznej.
W tym czasie pełniłem kilka razy funkcję oficera służbowego „Warszawianki”. Polegało to na nocnym sprawdzaniu posterunków i dyżurowaniu w miejscu dowodzenia kompanii. W ten sposób stałem się niemym świadkiem wielu nocnych rozmów prowadzonych przez moich bezpośrednich dowódców. Wnioski tych dyskusji były zawsze te same: Sytuacja jest beznadziejna. Stało się dokładnie to, co my w Narodowych Siłach Zbrojnych przewidywaliśmy długo przed Powstaniem i przed czym w rozmowach scaleniowych z Armią Krajową przestrzegaliśmy. Po raz już któryś z rzędu zostaliśmy przez Sowiety haniebnie nabrani. Cyniczne wstrzymanie sowieckiej ofensywy pozwoliło Niemcom na zniszczenie naszych sił. Raz jeszcze (myślę o wojnie 1939 roku) cele sowieckie i niemieckie okazały się zbieżne.
1 sierpnia w godzinie „W”, w sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, NSZ nie mogły zrobić nic innego, jak włączyć się do walki, nawet zdając sobie sprawę z jej samobójczego charakteru.
Już wcześniej przychodził do nas szef sztabu Zgrupowania „Chrobry II”, kapitan Jan Jaroszek „Proboszcz”, namawiając nas na ofensywne wypady na drugą stronę Alei Jerozolimskich. Po co? W jakim celu?!
Ten niesłychanie dzielny i odważny oficer sztabowy, biorący osobiście udział w walkach liniowych, zginął bohaterską śmiercią w walce z niemieckimi czołgami.
Z tej beznadziejności sytuacji wojskowej i z ogromu strat i cierpień ludności cywilnej, przy jednoczesnym niepowodzeniu rozmów premiera Mikołajczyka w Moskwie, zdał sobie wreszcie sprawę sztab Armii Krajowej.
Rozpoczęto pertraktacje z Niemcami. Najpierw w celu umożliwienia ludności cywilnej opuszczenie miasta, później omawiając warunki pełnej kapitulacji.
Pierwszy kontakt polsko-niemiecki nastąpił na naszym odcinku. Spotkanie oglądaliśmy z okien Domu Kolejowego.
Ulicę Żelazną na wysokości Domu Kolejowego przecinała barykada, pod którą wykopany był tunel, przez który przechodziło się na Dworzec Pocztowy. Był to niski i ciasny tunel, który postanowiliśmy usprawnić dla ułatwienia naszym parlamentariuszom przejścia na pertraktacje z Niemcami.
W tym celu poszedłem tam z paroma chłopakami z naszego plutonu i zaczęliśmy dziarsko wymachiwać łopatami. Nagle Niemcy otworzyli ogień z granatników, z których kilka trafiło w barykadę nad tunelem. Zakołysał się tunel, zerwało kable i zrobiło się ciemno. Zaczęła sypać się ziemia, a pył i kurz dusił w gardle i wdzierał się do oczu. Rozległy się czyjeś jęki i… zaczęła się panika. Zupełnie niepotrzebnie. Bo jeśli nawet tunel zawalił się z obu końców, o czym nie mogliśmy wiedzieć, to i tak ktoś nas zacznie ratować. Byliśmy przecież po swojej stronie. Największe szkody w takim wypadku może spowodować panika.
Pierwszy raz w życiu (i zapewne ostatni) zagroziłem swoim kolegom, że będę do nich strzelał, jeżeli się nie uspokoją. Poskutkowało. Po chwili pył opadł i od strony Domu Kolejowego odezwały się głosy i zabłysło światło latarki.
Tunel nie był zasypany, tylko się trochę obsunął. Mieliśmy tylko jednego rannego. Tadzio Szajewski oberwał trochę po nogach. Wynieśli go skrwawionego na noszach pod czułą opieką sanitariuszki „Krystyny”. Rany okazały się powierzchowne, ale dały okazję do zawiązania przyjaźni opartej nie tylko na wspólnej pasji do stomatologii, którą oboje po wojnie studiowali. Po skończeniu studiów drogi Tadeusza i Krystyny rozeszły się.
22 września upadł Czerniaków, 27 – Mokotów. 30 września kapitulował Żoliborz. Powstanie Warszawskie dobiegało końca.
Major Leon Nowakowski „Lig”. Twórca i pierwszy dowódca zgrupowania „Chrobry II”. Poległ 4 września 1944.
|
1 października w Śródmieściu nastąpiło zawieszenie broni w celu umożliwienia ludności cywilnej wyjścia z Warszawy.
2 października podpisano umowę kapitulacyjną. W ramach tej umowy Niemcy gwarantowali przyznanie Armii Krajowej wszystkich przywilejów należnych wojsku, a określonych międzynarodową Konwencją Genewską. W praktyce znaczyło to, że żołnierze Powstania zamknięci zostaną w obozach dla jeńców wojennych w Niemczech, a nie w koncentracyjnych obozach zagłady.
Już 30 września przyszedł do nas major „Mikołaj” Kozłowski, dowódca Okręgu Warszawskiego NSZ i zaproponował Stefanowi Pietrzakowi „Paciorkowi” i mnie wyjście z Warszawy z ludnością cywilną, przedostanie się do Częstochowy i zameldowanie się tam do dyspozycji komendanta obwodu NSZ.
Chętnie się zgodziliśmy. Pójście do obozu jeńców wojennych nam się nie uśmiechało, a perspektywa dalszej pracy podziemnej w nowych warunkach zbliżającej się okupacji sowieckiej wydawała się atrakcyjna.
Ja na dodatek byłem przekonany, że straciłem Tapi i zacząłem trochę histeryzować, wmawiając sobie, że nie zostało mi nic innego, jak oddać życie w służbie dla ojczyzny.
Raz powziąwszy decyzję, zdążyłem jeszcze wpaść na Wspólną, żeby pożegnać się z mamą. Wpaść do Tapi na Złotą, żeby zawiadomić ją o mojej decyzji. W drodze ze Złotej zahaczyłem o plac Dąbrowskiego, gdzie kwaterowała grupa „Harnasia”. Witek Kieżun, który kiedyś odwiedził mnie w Domu Kolejowym, też nie miał ochoty na obóz jeniecki. Miał zamiar dać nogę przy pierwszej okazji. Na wszelki wypadek dałem mu adres mego stryja w Piotrkowie i powiedziałem: Do zobaczenia!
Wracając do Domu Kolejowego szedłem piwnicami domów wzdłuż ulicy Złotej. Otwory przebite w ścianach między domami łączyły poszczególne piwnice w jeden długi korytarz. Ciemny, duszny i gorący. Górne piętra były wypalone lub zburzone.
W tych katakumbach koczowały tysiące brudnych i głodnych ludzi. Przy migających światłach gdzieniegdzie palących się świeczek widać było ich blade, złe twarze. Słychać było płacz dzieci. Swąd spalenizny i zapach od tygodni niemytych ciał był nie do zniesienia.
Szedłem oświetlając sobie drogę latarką. Za mną ciągnął się pomruk niezadowolenia i przekleństw. Ja z visem w kaburze i biało-czerwoną opaską na ramieniu najwyraźniej stałem się dla nich symbolem wroga.
A jeszcze tak niedawno ci sami ludzie pełni radości wywieszali flagi, śpiewali patriotyczne pieśni, prawie nosili nas na rękach. Teraz zdając sobie sprawę z tego, że zostali oszukani, szukali winnego. Bezsilny motłoch, straszny w swej nienawiści.
Przypuszczam, że tak właśnie musiały się zaczynać rewolucje.
Jak już pisałem, z bezsensu Powstania zdawałem sobie sprawę od dawna. Dopiero teraz zacząłem pojmować ogrom klęski.
Warszawskie ulice. Wrzesień 1944. Fot. S. Kris-Braun.
|
Dlaczego tak się stało?!
Dlaczego i po co zginął ojciec Tapi? Człowiek pełen talentów, kochający życie. Poszedł śladami swoich dwóch braci, oddając życie za pojęcia tak mistyczne, jak Ojczyzna, Honor i Naród.
Kapitan „Proboszcz” – człowiek szalonej odwagi – zginął atakując czołgi butelkami z benzyną.
16-letni kapral Mirosław Biernacki „Generał”, dowódca drużyny harcerskiej, zginšł w walkach na ulicy Towarowej. Umarł nim jeszcze zaczął żyć.
Oni i tysiące im podobnych oddawali swoje życie w przekonaniu, że spełniają swój obowiązek. Ja sam w imię podobnych ideałów zdecydowałem się wyjść z Warszawy i kontynuować swoją „podziemną służbę Polsce”.
Dzisiaj z odległości czasu wydaje mi się, że właśnie wtedy, kiedy szedłem piwnicami ulicy Złotej w ostatnie dni Powstania, zaczęły budzić się we mnie pierwsze wątpliwości w słuszność wielu prawd, w które wierzyłem.
Czy dla ojczyzny nie lepiej żyć niż umierać? I czy dobro tej ojczyzny i narodu są rzeczywiście nadrzędne nad troskami i potrzebami innych narodów?
Czy wreszcie ta wartość dla nas najświętsza: Wolność, w imieniu której popełniano często najcięższe zbrodnie, nie musi być ograniczona szacunkiem dla wolności innych?
Właściwie zajęło mi to prawie całe życie. 50 długich lat trwał proces pozbywania się bagażu egoizmu narodowego, którym obciążyły mnie szkoła, dom i tradycja.
W Domu Kolejowym zdjąłem „mundur”, pobrałem gażę wojskową w wysokości 20 złotych dolarów amerykańskich i 5000 papierowych złotych polskich i 3 października rano, razem z „Paciorkiem”, przez plac Zawiszy, plac Narutowicza i dalej ulica Grójecką ruszyliśmy w świat.
Kompania „Warszawianka” jako 1. Kompania I Baonu Strzelców 15. Pułku Piechoty Wojska Polskiego złożyła broń i wymaszerowała do niewoli 5 października 1944 roku.
Po skończeniu pisania tego rozdziału zdałem sobie sprawę, jak trudno wam, nie znającym Warszawy, będzie zorientować się w tym gąszczu nieznanych nazw ulic i dzielnic. Znalazłem stary plan miasta i na jego podstawie, wspomagany, niestety coraz bardziej zawodzącą mnie pamięcią, naszkicowałem plan i zaznaczyłem na nim ważniejsze miejsca, o których mówią moje wspomnienia.
Jeżeli kiedyś będziecie w Warszawie, to polecam spacer po tej dzielnicy. Żelazna, Towarowa, Wronia i Chmielna są już oczywiście od lat odbudowane. Brudne i hałaśliwe, jak za dawnych lat pulsują życiem.
Dom Kolejowy stoi, tak jak stał (pisane w 1998 roku). Jego szare ściany ze śladami pocisków wyglądają dzisiaj dokładnie tak samo, jak wyglądały w październiku 1944 roku, kiedy wychodziłem z niego po raz ostatni. Nie ma oczywiście ani wzdętego niemieckiego trupa u wylotu Żelaznej na placu Starynkiewicza, ani barykad na Chmielnej i Żelaznej. Na zachodniej ścianie domu znajdziecie tablicę z brązu upamiętniającą miejsce postoju „Warszawianki” jesienią 1944 roku.
Sztandar Zgrupowania „Chrobry II”, 1987
|
Fragment książki Macieja Szymańskiego: „Ja-Jo pamięta. Wspomnienia – album rodzinny”, która niebawem ma się ukazać (ss. 284-317).