Wywiad z kpt. Bolesławem Kozłowskim, ps. „Grot”, „Hanka”, „Łukasz”, „Marek”
Rozmówcą jest redaktor Ryszard Wójcik, który został skierowany do kpt. Kozłowskiego przez jego podkomendnego, chorążego Bolesława Drozdowskiego, ps.”Czarny”. Rozmowa opublikowana została dopiero w 1989 roku, już po śmierci kpt. Kozłowskiego. Niżej, fragmenty komentarzy Bolesława Drozdowskiego, ps. „Czarny”, na temat braci Kozłowskich i akcji przez nich przeprowadzonych.
Ryszard Wójcik, „Krwią obmyty” i „Już tylko do Pana Boga…” [w:] „Reporter”, nr 7(35), Lipiec 1989, i nr 8(36), Sierpień 1989. Fragment:
17.X.1975 r. Łomża Bolesław Kozłowski zerka tylko raz jeden, krótko, na moją legitymację Stowarzyszenia Dziennikarzy. Nie dotyka jej i już więcej nie zauważa. Przed nami, między nami, jak chybotliwa kładka nad przepaścią, leżą kartki listu Bolesława Drozdowskiego z adresem redakcji na kopercie.
– Drozdowski, chorąży „Czarny”, powołuje się na pana, panie kapitanie… Był pańskim podkomendnym. Wykonywał pańskie rozkazy
– Czego chce?
– Pan mógłby zaopiniować o nim, jako o żołnierzu podziemia, o jego postawie w walce z Niemcami.
-„W walce z Niemcami!”… To brzmi w ten sposób, jakby pan chciał dodać lub pan tylko pomyślał może: „i w walce przeciwko władzy ludowej!” Bo przecież wiadomym jest panu, że oddział nasz był en-es-zetowski. Z podręcznika szkolnego wiemy, co to znaczy. Czarna reakcja, podziemie kolaborujące z Niemcami, z faszystami. Podobna definicja nie dopuszcza wyjątku. Czyż nie tak?
– Może jednak wyjątki były?
– I tak o niczym to nie przesądzi. Jak rzekł jeden mądry: „Żałosny pisk zdeptanej myszy – cóż znaczy wobec zgiełku dziejowej bitwy!…”
– Panie kapitanie!…
– Nie jestem kapitanem. Przestałem nim być w kwietniu 1947 roku, gdy zaprowadziłem mój oddział do gmachu Urzędu Bezpieczeństwa w Łomży, korzystając z łaski amnestii.. Jeszcze przez czas jakiś obywatele z KBW i UB oddawali mi nawet na ulicy wojskowe honory… Pan wie: Łomża – miasto nieduże… Ale gdy ten sam żołnierz w dwa i pół roku potem, który trzaskał butami przed „panem kapitanem”, „Grotem” – krzyknął, mierząc do mnie z pepeszy: „krok w lewo, krok w prawo, a zrobimy ci z dupy sito!” – przestałem być, raz na zawsze, „panem kapitanem”…
– To już zamierzchła historia! Okres błędów i wypaczeń.
– Proszę pana, jeśli łaskawie nazywa pan ten rozdział powojenny „zamierzchłą historią”, to sprawa, która tu rzekomo pana do mnie prowadzi – jest już omszałą historią! Czy to w końcu takie ważne, kto wtedy i jakim mianowicie toporkiem, brązowym czy krzemiennym, z lewego czy też prawego ramienia – łupał w okupacyjnej nocy w ścianę hitlerowskiego kazamatu? A skoro słóweczko „historia” tak natrętnie pobrzękuje w tej rozmowie, to nie od rzeczy będzie, jeśli wyrażę na to swój pogląd: historię spisują wszak historycy? Oni ustalają fakty. Do polityków jakoby należy wnioskowanie i wyrokowanie… Wszelako bywa i tak: politycy ustalają stan faktyczny, a historycy już tylko wnioskują…
– Nie wiem jeszcze jak to było dokładnie w pańskim przypadku, ale zdaje mi się, że po latach „błędów i wypaczeń” wyciągnięto wobec pana, kapitanie, „właściwe wnioski”?
– Ja osobiście zostałem zrehabilitowany. Odsiedziałem pięć i pół roku w więzieniu, skazany nieprawomocnym wyrokiem sądu wojskowego na sześć lat. Prokurator odgrywający swą komedię w więziennej celi, zwanej „kiblówką”, zawołał w odpowiedzi na mój protest: „Śledztwo nic panu nie udowodniło, ale i tak dobrze wiemy, że jest pan winien! Jeśli zajdzie potrzeba – przerwiemy odsiadkę i postawimy pod mur…” Ten mur mnie jakoś ominął. Doczekałem października 1956.
Sprawę moją rozpatrzono od nowa. I oto, któregoś dnia, stojąc w sądzie jako zwykły świadek – wezwano mnie na sprawę, gdzie pozwanym był pracownik naszej spółdzielni – odpowiadam na sakramentalne pytanie sądu: „Czy świadek był karany?” – Nie, proszę wysokiego sądu… Na to jeden z ławników szepcze do sędziego i ten znowu do mnie: – „Świadek siedział?” – Tak jest, proszę sądu… – „Więc świadek był karany?” – Nie to słowo, proszę sądu! Mnie po prostu przez pięć i pół roku nie było w domu… Bagatela! Przez tyle lat wmawiano mojej żonie, że jej mąż to „bandyta”, a syn miał ojca „pachołka czarnej reakcji”…
– Ale dzisiaj jest pan kierownikiem całej ekspozytury Ogólnopolskiej Spółdzielni Turystycznej „Gromada”, a to oznacza: powierzono panu misję wychowawczą! Studiując już od godziny treść dyplomów rozwieszonych na całej ścianie tego biurowego pokoju, trafiłem na taki oto wyjątek ze statutu spółdzielni: „…Celem Spółdzielni jest działalność turystyczna i wypoczynek, za pośrednictwem i na rzecz zrzeszonych organizacji, wychowanie, kształtowanie charakterów, i umysłów, podnoszenie świadomości…” (podkr. autor).
– Więc to pan nazywa „wyciąganiem właściwych wniosków”?
– Tak.
– … Pański kolega po piórze, reportażysta Kąkolewski, wydał niedawno książkę złożoną z wywiadów, jakie przeprowadził z przestępcami hitlerowskimi mieszkającymi na terenie RFN. Trzymam egzemplarz w biurku. Na szóstej stronie autor wyjaśnia swe motywy: „… Jeśli zostali uniewinnieni – cytuję – to muszą zachowywać się jak niewinni, grać niewinnych, którzy mogą bez obaw powracać do przeszłości. Odmowa rozmów byłaby pośrednim przyznaniem się do winy. Poza tym dziś – to solidni, akuratni obywatele niemieccy, kiedyś – oficerowie wydrążeni do dyscypliny…”
– Dlaczego wybrał pan dla mnie akurat te zdanie?
– Pan jest pierwszym dziennikarzem, który mnie po wojnie odwiedził. Może to teraz taka moda… rozmawiać z byłymi przestępcami?
– Czy pan popełnił jakieś przestępstwo, które przyrównuje pana do tamtych…
– Nawet niepowtarzalne metody śledztwa, jakie wobec mnie stosowano, nie wydobyły żadnych faktów… Pan rozumie? Nie zaprzeczę jednak, że byłem oficerem organizacji, której program, taktyka polityczna i – zapewne – niektóre praktyki na innym terenie… nie mogły być przez władzę ludową zaaprobowane. Miałem szczęście: byłem przecież i ja „oficerem wdrożonym do dyscypliny”, a jednak… nie musiałem dokonywać czynów, które by mnie kłóciły z poczuciem obowiązku wobec Ojczyzny i z poczuciem choćby – zdrowego rozsądku, albo, jeśli pan woli – z poczuciem polskiej racji stanu…
– Zupełnie wyjątkowe „szczęście”.
– Zaprzeczam! Moim podkomendnym też się „udało”… Autor tego listu, Drozdowski, był przecież moim żołnierzem także i wtedy, gdy wywleczono go w roku 1945 z leśnej jamy, usztywnionego gipsem, z przestrzeloną przez Niemców głową… Chłopcy z bezpieczeństwa nie chcieli wierzyć, że ten „czarny reakcjonista” nie posłał ani jednej kulki w stronę władzy ludowej. Załóżmy absurdalnie: nawet gdyby chciał to zrobić, to by nie mógł, pełzając o kuli… Półżywy. Innych nazwisk panu nie wymienię. Cały mój oddział poszedł po wyzwoleniu „w krzaki” tylko dlatego, że ci pierwsi, co się ujawnili – dostali czapę i wąchają walerianę od spodu… Więc tamci pozostali woleli przeczekać sezon w lesie. Aż przyszły „wolne”, „demokratyczne”, „uczciwe wybory”… A z nimi – amnestia. Do dziś omijam ludzi, którymi wtedy dowodziłem… Po co rozdrapywać stare rany…
– Chciałbym wyjaśnić: rozmawiam z panem, kapitanie, nie dlatego, że teraz taka „moda” i nie w tej sprawie, „co u pana słychać” – tylko z powodu tego listu właśnie, który przemilczany być nie może. Z powodu tych słów nakreślonych koślawo długopisem na ostatniej ósmej stronie: [Fragment listu Jana Drozdowskiego, ps. „Czarny”, do redakcji gazety:] „Więc jak to jest, moi Panowie? Nie liczy się to, że ja brałem udział w walkach z Niemcami, że byłem ranny, a potem rannego do ziemi faszyści zakopali, że zdrowie straciłem. Nie ważne i to, że mój rodzony brat został aresztowany i zamordowany przez hitlerowców.
I to nieważne, że mój komendant „Biały” zginął w boju na Czerwonym Borze, a brat „Białego”, trzeci mój komendant, gdy poginęli jego bracia, gdy spalili mu ojca w Oświęcimiu – sam podpalił swój dom, żeby gestapo nie znalazło w budynkach jakiegoś śladu, który by naraził innych patriotów. Nieważne, że mój pierwszy dowódca Ksawery Brodowski, co mnie dał dowodzenie plutonem – też zginął przez Niemców. Więc to wszystko się nie liczy? Ważne jest tylko, że oni należeli do NSZ, której to nazwy nie każdy rozumiał nawet. To oni poginęli nie za Ojczyznę? Może oni wcale nie mieli Ojczyzny? Więc za co oni polegli, za co położyli młode głowy? Kto się o nich upomni i u kogo?…”
– Z którego jest pan roku, panie redaktorze?
– Czytał pan „Popiół i diament”?… Jestem młodszym bratem Maćka Chełmickiego. Rocznik trzydziesty piąty.
– Za młody pan, żeby rozumieć tamte czasy.
– Pan się myli, kapitanie, ten list jest skierowany do mnie, do mojego rocznika. Czterdziestoletni rządzą tym krajem.
– I czego pan chce? Do czego pan zmierza?
– Chcę odsiać plewę od ziarna. Chcę oddać sprawiedliwość. Tym, którym się należy.
Łomża 18.X.1975. Kapitan „Grot” składa na moje ręce relacje o wydarzeniach, które dziejopisom okupacyjnej doby umknęły jakoś spod pióra. Przyczynę, Czytelniku, odgadujesz.
– Wywiad doniósł, że do zarządcy majątku w Lachowie, niejakiego Roberta Piwko, jadą w gości dwaj niemieccy oficerowie – major Wehrmachtu, Gutzeit, i porucznik Kretschmann. Plan mój był taki: zagarnąć zakładników i wytargować u Niemców ile się da naszych więźniów z Łomży… Z tym zarządcą Piwko mieliśmy od dawna na pieńku. Mazur z pochodzenia, mówił dobrze po polsku, ale drań był dla Polaków wyjątkowy. Bił po głowie, gdy się kto nie ukłonił, dziewuchy tarmosił, byle się jaka podwinęła… Mój brat Antoni, kapitan „Biały”, byłby go już stuknął, gdyby nie obawa odwetu wobec bezbronnej ludności okolicznej. …
Mieliśmy kaem, typu hotchkiss, dobrze ustawiony na zakręcie w lasku, tak na wszelki wypadek: wóz jechał bez konwoju, więc działać trzeba było zaskoczeniem. Gdy auto zwolniło przed zwaloną umyślnie kłodą, brat doskoczył z pistoletem i tamci posłusznie podnieśli ręce. Moja tyralierka – był tam również Drozdowski – wysypała na szosę, zamykając kółeczko.
Nie powiem: major Gutzeit okazał się chłop odważny. Odepchnął naszego konwojenta i w nogi! Chłopak młody, płacząc z rozpaczy, pogonił za nim – strzelać zakazałem bez względu na okoliczności… Młodsze nogi wzięły górę i – zakręciwszy młynka kolbą – goniący powalił majora. Szofer, Polak zresztą, stał posłusznie. Natomiast wojskowy, siedzący w aucie, ani drgnął… Zbliżyłem lufę do jego karku i wtedy szpetny grzmot rozległ się pod mundurem. Woń niemiła spowiła okolicę. Nie dziwię się: widziałem i kawalera Virtuti w podobnej sytuacji… Jednak potrzeba jakaś ujrzenia Niemca tak spietranego była w nas zbyt już wielka, by buchnąć śmiechem. Ach, poruczniku Kretschmann, nie wstyd to panu kalać tak polskie powietrze? – ulżyłem sobie i ja niewybrednie. Dziś jeszcze widzę tego Kretschmanna stającego „kraulem” pośrodku drogi, wobec naszej watahy…
Zawiązaliśmy jeńcom opaski, a sam z bratem i jeszcze Sykut i Wagner (zginęli wkrótce na Czerwonym Borze, tam gdzie i mój brat, tak samo w kupie jak zawsze, we trójkę…) – ruszamy do Lachowa. Piwko wyszedł z pałacyku i tylko kwiknął jak prosie na widok pistoletu. Wielkie było chłopisko i z ikrą. Złapał i on za gnata. Już go jednak pomacałem po kręgosłupie żelazem. Zesztywniał. Jego żonę, Emmę, wzięliśmy z nim razem do towarzystwa. I do lasu. Tam ja pajacować musiałem. Pysk miałem spalony dawno, mój brat jeszcze wcześniej…
Ogłaszamy więc zakładnikom wyrok. Za trzy godziny zostaną rozłupani. Wet za wet, oko za oko. Litości być nie może i nie będzie. Kluczymy jednak lasem, niby że naokoło wertepy okropne, Bóg wie w jakich chaszczach się kryjemy… Na umówionej polance odbieram fikcyjne meldunki rzekomych „batalionów”: dogadani chłopcy, ubrani w mundury, berety, trzaskają kopytami raportując stan bojowy nie istniejących jednostek. Gdzieś, niedaleko, wyje na obrotach zdobyczny samochód… niemalże „odwód pancerny”! Słyszę, jak major mówi do porucznika: „Zmotoryzowana żandarmeria leśna!” Strach ma wielkie oczy.
Gdy mija termin ultimatum – wpadam do bunkra i oznajmiam: „Wasi, tam w Łomży, zlekceważyli nasze warunki i rozpoczęli pacyfikację Lachowa! Jeśli akcja ta nie zostanie wstrzymana – wyrok wykonamy za godzinę”. – Mein Gott! – modlą się, całują, żegnają z życiem. Przecież mnie o to idzie. Gdybyż jeden tylko dzień przetrzymano ich w pasiakach w Oświęcimiu… jeden dzień – w celi śmierci w Łomży… Rzucam papierosy na ziemię. Major schylony patrzy na mnie spode łba i czeka kopniaka. Przecież drań musi coś o tym wiedzieć, jak gestapo traktuje Polaków… Podnosi jednak papieros. Następnym razem podam mu już papierośnicę z ręki i powiem: „Tamto było po niemiecku, a to – po polsku!”
I znowu za jakiś czas wchodzę do lochu: od razu wstają wszyscy na mój widok. Jedno w oczach pytanie: pętla już, czy kula… Wstrętną mam rolę i chamski scenariusz, ale w tej grze jest stawka najwyższa. Losy łomżyńskich więźniów. „- Wasi jednak poszli po rozum do głowy – mówię. – Cofnęli żandarmów z Lachowa. Dali wam jeszcze szansę…” I znowu zwłoka. Koncert nerwów napiętych do ostateczności. Weźmie ryba, czy nie weźmie?
Na drugi, czy na trzeci dzień – zaczęli pisać listy do władz niemieckich. Major napisał nawet do samego Hitlera. Jego bratanek był ulubieńcem fuhrera, bodajże znanym lotnikiem. „Mój wodzu! Jesteśmy w rękach polskiej żandarmerii leśnej, traktowani jako zakładnicy bardzo humanitarnie…”. Listy pisali przez kalkę. Tłumaczone w naszym obozowisku stanowiły dla moich ludzi nie lada rozrywkę. Mieliśmy pod nogami tyle tylko „wyzwolonej” ziemi, ile nakrywały jej nasze stopy… Te kopie listów przetrwały wojnę i zaginęły dopiero w cztery lata później, gdy mnie aresztowano.
Wreszcie nasz łącznik, który podłączonym do sieci aparatem porozumiewał się z łomżyńskim więzieniem, przyniósł upragnioną wiadomość: gestapo zwolni na próbę stu Polaków za jednego zwolnionego Niemca! I wtedy przekonaliśmy się, jak bardzo ci nasi wrogowie są wobec siebie solidarni i jacy zdyscyplinowani!… Daliśmy im możność wyboru, kto zwolniony będzie pierwszy. Wybrali najstarszego rangą – majora. I jemu, majorowi, dawali – zauważyłem to – najwygodniejszy kąt do spania i najlepszy kęs spyży… „Major pójdzie ostatni – ogłosiłem nowinę. – Na razie zwolnimy porucznika”. Myślałem, że śmierdziel znowu popuści w portki z uciechy… Za te jego cuchnące gacie zwolniono stu Polaków, kobiet, dzieci, starców.
Pozostałych troje zwolniliśmy już hurtem. Dla fasonu, w tym samym miejscu na drodze, gdzieśmy ich capnęli, stała bryka pana Piwko, sprowadzona z majątku – żeby drań wiedział, że oni naprawdę wiele… Ogłosiłem: „Ciebie zwalniamy tylko na prośbę tutejszej ludności. Tym chłopom zawdzięczasz życie. Pamiętaj: jeśli skrzywdzisz naszego – kula cię nie ominie!” Próbował mnie pocałować w rękę. „To wy nie bandyci, wy polskie wojsko!” – zasalutował major. – „Krew niewinna między nami, panie majorze!” Potem w śledztwie, prokurator przypomniał mi tę historię: niby że rozmawiałem „w białych rękawiczkach z hitlerowcami”, że się z nimi „dogadałem”. Powiedziałem mu, że to była wygrana bitwa, w której nie padł żaden strzał, a ocalono życie kilkuset ludzi… A on mi na to: „Uzgodniliście tę komedię wcześniej, żeby pokryć waszą faktyczną współpracę z gestapo! I za to was czapa nie minie….”
– Ta akcja musiała się odbić szerokim echem. Nie otrzymał pan, kapitanie, żadnego powojnie odznaczenia?
– Zadaje pan naiwne pytania, redaktorze. Pozwolę sobie pominąć je milczeniem. Jeśli ma pan chody w Wojskowym Instytucie Historycznym, to niech pan dopyta co oni tam, w Warszawie, zrobili z kilkutomowym opracowaniem Władysława Zajdlera-Żarskiego „Ruch oporu w latach 1939-1944 na Białostocczyźnie” …Od dziesięciu lat trzymają pod kluczem stertę zapisanego papieru, ale nie znajdzie pan tam nawet wzmianki o mnie, choć były takie miesiące, że – już po wyzwoleniu – o losach wojny domowej [??…Widział sytuację wyłącznie jako sowiecką okupację. inf. K.K.] na tym terenie decydowałem właśnie ja, osobiście… O tej akcji z zakładnikami może pan zapytać w mieście Łomży i okolicy. Mnie tu ludzie znają, może zechcą sobie to i owo przypomnieć. Jak panu się zdaje, miałbym ochotę błaźnić się teraz przed panem zmyśloną bajeczką, gdy świadków tamtych zdarzeń, a i uczestników także, widuję tutaj na co dzień na łomżyńskiej ulicy?
„Biały”, mój brat, miał dni policzone. Tam, pod Czerwonym Borem, zgromadzono czterystu ludzi – AK i oddziałów NOW(NSZ). [NOW-AK] Mieli się dogadać akowcy z narodowcami – jakie akcje zgrywać pod jednym dowództwem. Do dziś pozostaje zagadką, jak mogło dojść do takiej masakry… „Mścisław” prowadził w tej sprawie po wojnie śledztwo. O ile wiem, dowodzący zgrupowaniem kapitan „Jacek” (ocalał) został uniewinniony. Cień leży na tej sprawie.
Ja wtedy uważałem, że jest ryzykiem zbyt wielkim koncentracja tylu ludzi w pobliżu linii kolejowej, w terenie tak dla nas niedogodnym… Jednak doszło do tego. Antoś, mój brat, usłyszał strzały i poszedł od razu na odsiecz – tak jak żył cały czas – nie oglądając się na nic… Sykut i Wagner szli razem z nim. Antoś tej nocy wymienił u chłopa swoje spodnie na parcianki, dostał za nie od gospodarza parę dobrych granatów… Mówią, że prowadził atak jak pijany. Miał postrzał już w pierwszej chwili. I szedł. Sykut i Wagner do końca z nim. Padł ścięty serią stockesa. Tamci dwaj – też. Leżą w jednym grobie. Nad nimi biały brzozowy krzyż. Przenoszono ich na cmentarz z pola bitwy ukradkiem… Minął długi czas, zanim na ten grób ktoś położył kwiaty…
Młodszy mój brat Izydor, uciekł z Oświęcimia. Widziałem go w leśnej kryjówce, jak wypluwał resztkę płuc. Opowiadał mi szeptem, w jakim był piekle. Wkrótce umarł. Została mi tylko matka. Wtedy wywołałem ją w nocy za próg i podpaliłem nasz dom. Nie wiedziałem, gdzie ojciec ukrył kompromitujące materiały i bałem się o ludzi, którzy mogli wpaść. Czasem z kimś rozmawiałem i nagle ktoś mówi: „Wiedzieliśmy, że to ty podłożyłeś ogień”…
W tej bitwie pod Cydzynem też Drozdowski był. A było tak: …Nadał nam cynk akowiec, ten szucman Kotowski, który służył dla nas u Niemców. Taka wiadomość: że w Zabielu pod Kolnem aresztowali żandarmi całą akowską siatkę. Tam dowodził mój kumpel, Olszak, pseudonim „Szarecki”, znany mi jeszcze z Wilna… Szarecki wiele razy dawał osłonę naszym oddziałom. U niego odsypiałem z ludźmi trudniejsze akcje. Tu właśnie widzi pan tę sprawę: jakim zygzakiem biegły linie organizacyjnych i politycznych podziałów w podziemiu…
Wiadomość ważna: aresztowali trzydzieści osób, w tym trzy kobiety, a wśród mężczyzn jest dowódca kompanii. Akurat wtedy był to mój teren. Oczywiście zapadła decyzja: odbijamy. Tylko kiedy ich powiozą? Ślę łącznika do „Szareckiego” i jest odpowiedź: „Nie martw się, załatwimy to sami”. Ale na drugi dzień nadchodzi meldunek – Niemcy już szykują transport. Powiozą więźniów przez Mały Płock do Łomży. A więc to my ich musimy przechwycić.
I oto zjawia się mój brat – Antek… On zginie dopiero potem na Czerwonym Borze. Teraz ledwie żywy ze swoimi ludźmi, którzy już ryją nosem przy ziemi, zmordowani długim marszem. „- Z tymi chłopakami nie pójdziesz” – mówię do niego. „Biały” na to: „Chłopcy! Jest trzydziestu aresztowanych, trzeba ich odbić. Kto na ochotnika?” – Zerwali się wszyscy. Golą się, myją, pucują. Taki był nasz partyzant. Łącznicy meldują co pół godziny. Jedzie ten konwój. Dwie fury i bryczka. Na bryczce żandarm, sadysta Rauch, z nim trzej szucmani, wśród nich nasz Kotowski; ludzie na furach skuci kajdankami, powiązani w szereg do jednego stalowego pręta.
Wydaję rozkaz: zająć pozycje przy szosie i – spać! Rozkaz został wykonany. Niestety zasnął także wartownik, młode chłopaczysko… Tylko mnie zawdzięcza, że nie dostał czapy. Przejechał konwój! Gonimy: …Łapiemy pierwszą lepszą furmankę, jakaś rodzina schodzi bez słowa z wozu. Gdy widzą, jak wsiadamy i co koń wyskoczy – klękają w rowie i odmawiają modlitwę za konających!… O nic nawet nie pytali. Druga fura – to samo.
Rogiński, pseudonim „Róg”, kieruje tą pierwszą furą. Konie w cwał. Chłopcy przykryci plandeką, broń schowana. Tak pędzą aż do Bud Czarnockich… Niemcy się oglądają, słyszą klekot wozu, ale myślą, że to pijani chłopi gonią szkapiska, bo furmanka zatacza się całą szerokością drogi. Już Rauch szykuje knut na tych chamów. Niemiec konie szanuje! Tu, koło Cydzyna, rozbabrana szosa, trwają roboty drogowe… A do Łomży – ręką podać. Ostatnia pora. Furmanka właśnie mija Raucha, plandeki spadają z głów, lufy kierują się na brykę…
Żandarm i Rogiński zeskakują na ziemię prawie jednocześnie i mierzą w swoje brzuchy z pistoletów. Co ma wisieć, nie utonie. „Róg” zginie potem, już w wolnej Polsce, zgnieciony przez KBW – teraz pali do Raucha i dziurawi mu bandzioch… Szucmani strzelają, ale pewnie w powietrze, Kotowski tego Raucha w rowie dobija i ucieka do lasu… Gonią go nasze kule, ale ktoś przytomniejszy woła: „to nasz, to nasz!” Przeżył cudem. A tam dołącza druga nasza furmanka i trzeba prędko brać zakładników, bo skuci dobrze, a nie ma kto ich rozkuć… Ten rozwala żelazo o kamień, a tamten musi czekać, aż Kotowski wróci z kluczami i otworzy. Koniec akcji. Ludzie uratowani. Łzy. Radość. Wolność. Życie.
– Pan to wszystko notuje, redaktorze… Chce pan zbudować jeszcze jeden nagrobek? Już troszeczkę za późno. Żywym to niewiele pomoże, a zaszkodzić… to nigdy nie wiadomo. Umarłym – wszystko już jedno. A ten „materiał nagrobkowy” w znacznej części „wypożyczyli” na inny użytek obrotniejsi od nas, handlarze historią… Pójdzie pan do Stawisk, to panu powiedzą, jak naszą leśną robotę wykreślono ze wszystkich rejestrów albo zapisano na inne konta. A pan… proszę wybaczyć szczerość: pan na to ciut za słaby, żeby móc cokolwiek w tej materii odkręcić. …
Relacja Bolesława Drozdowskiego, ps. „Czarny” na temat braci Kozłowskich i akcji przez nich przeprowadzonych:
„/…/ Gdyby pan jechał na Łomżę, to niech się pan zatrzyma w Małym Płocku. Tam Czesław Kotowski mieszka. On był w żandarmerii wtyczką dla AK i przez niego nasz komendant „Grot”, kapitan Kozłowski, dowiedział się, że od Płocka szosą pójdzie na Łomżę transport aresztantów i my, narodowcy, ten transport dognali i zakutych w kajdany trzydziestu więźniów odbili./…/”
„/…/ U kapitana „Białego” dostałem pierwsze zadanie: odebrać Niemcom transport masła, około tysiąc kilogramów. To się udało bez kłopotu. Wtedy kapitan „Biały” ze swym bratem „Grotem”, kapitanem Bolesławem Kozłowskim, postanawiają wziąć zakładników Niemców, żeby z łomżyńskiego więzienia wypuszczono za ich głowy naszych więźniów. Z Łomży do Lachowa jechał sobie jakiś dyrektor niemiecki do swojego kolegi, który był na majątku w Lachowie i nazywał się Piwko. To my pana dyrektora w lesie lachowskim zatrzymalim i wysadzilim z samochodu, a kapitan „Biały” przesiadł się na onego miejsce i pojechał z fasonem do majątku i przywiózł Piwkę razem z żoną.
Brat „Białego”, kapitan”Grot”, zaczął Niemców straszyć. Dał im trzy godziny do namysłu, żeby się pomodlili, bo zostaną rozstrzelani za tych Polaków trzymanych w więzieniu w Łomży. Potem wyrok odciągnął im jeszcze o trzy godziny i powiedział, że mogą pisać listy do gestapo o zwolnienie naszych, to my ich puścimy. Tak się też stało. Listy oni pisali lamentujące, Niemcy jakoś zmiękli i naszych z Łomży puszczać zaczęli – za jednego szwaba po sto łebków naszych…
A trzeba panu nadmienić, że w ten czas, gdy bracia Kozłowcy mieli tych zakładników w rękach, to trzeci ich brat i ojciec ich rodzony, w Oświęcimiu gnili. Każden jeden zapytywał: to oni swoich z obozu nie wyciągnęli? Otóż nie! Taki warunek nie był Niemcom stawiany. I nie było warunku takiego, żeby Niemcy puszczali z więzienia tylko naszych czy tam innej maści partyzantów, jeśli tam byli jacy tacy. Wedle Kozłowskiego każdy Polak w więzieniu i w lesie był drugiemu równy. I gestapo wypuszczało, chcąc – nie chcąc, tak samo dzieci, kobiety, jak i starców. A Kozłowscy – ojciec i brat – od Niemców poginęli. Trzech braci Kozłowskich poległo z niemieckiej ręki. Bo i mój kapitan „Biały” padł w Czerwonym Borze pod Zambrowem, gdy przebijali pierścień okrążenia. /…/”
Konrad Kozłowski