– „Rój” był długo dla aparatu bezpieczeństwa nieuchwytny. Stąd pyta kumpla z oddziału: „czy my jesteśmy nieśmiertelni? Bo jeśli tak, to Polska będzie żyła. A jeśli nie, to Polski nie będzie” – o żołnierzach wyklętych z Jerzym Zalewskim, reżyserem filmu „Historia Roja, czyli w ziemi lepiej słychać”, rozmawia Krzysztof Świątek.
– Dlaczego przez 21 lat III RP nie chciała mówić o żołnierzach partyzantki antykomunistycznej?
– W ogóle mało mówiło się o Polsce. Grzechem pierworodnym PRL było wymordowanie w latach 1946–51 polskich patriotów, w tym żołnierzy nazywanych teraz wyklętymi. Nastąpiły dwa mordy. Najpierw wymordowano tych ludzi, a potem wykasowano pamięć o nich. „Okrągły stół” i nasze dojście do wolności odbyło się niestety kosztem podstawowych racji tego narodu i elementarnej sprawiedliwości, która winna wyznaczyć hierarchię nowego państwa. Tego zaniechano i dziś brniemy w jakąś uliczkę, która jest coraz ciemniejsza.
III RP nie miała ochoty odcinać się od PRL-u, ponieważ ci, którzy byli mordercami, katami, aparatczykami systemu, chcieli miękko przejść w świat, w którym można dalej używać swojej władzy.
– Kończy Pan film o historii „Roja”, czyli Mieczysława Dziemieszkiewicza, 20-letniego chłopaka, który nie godzi się na Polskę sowiecką i ze swoim oddziałem przez sześć lat walczy z UB i Ludowym Wojskiem Polskim. Dlaczego właśnie „Rój”?
– Historię wielu żołnierzy poznałem z kaset nagranych amatorsko w latach 90. przez Jana Białostockiego, wnuka Ignacego Oziewicza, pierwszego dowódcy Narodowych Sił Zbrojnych. Zobaczyłem wspaniałych, wtedy jeszcze żyjących ludzi. Jeden z nich – Czesław Czaplicki, ps. „Ryś” z niezwykłym wzruszeniem opowiadał o „Roju” i rodzinie Dziemieszkiewiczów. O tym jak młodszy brat wchodzi w buty starszego, zamordowanego brata Romana, ps. „Pogoda”, żołnierza NSZ, i rozpoczyna walkę w ramach struktur Narodowego Zjednoczenia Wojskowego. Nienormalność czasów powoduje, że młodość tego chłopaka staje się światem dorosłości, bo obejmuje dowództwo oddziału. Jest właściwie dorosłym dzieckiem bez przeżytej młodości.
– Mówi Pan, że ten film adresuje do młodych.
– Po pierwsze, chcę oddać cześć żołnierzom podziemia antykomunistycznego. To jest biała plama, wyrwa. Bez tej historii nie możemy budować współczesnej tożsamości. Także bez własnej mitologii. Bo mitologia powoduje, że wiemy o sobie to, co jest niezwykłe. A młodych ludzi w tym kraju się uczy, że nic nam się nie udaje, poza fajnymi zbiórkami na chorych Owsiaka i kilkoma innymi zabawami. Ludzie młodzi są przez dzisiejszą cywilizację kompletnie zaniedbani. Sam mam dwóch synów i oni akurat potrafią odróżnić gówno od twarogu. Ale patrzę na ich rówieśników. I wiem, że nie możemy ustąpić wobec totalnego ogłupiania tych ludzi, bo to będzie nasz grzech. Głupota młodszych pokoleń jest zawsze winą starszych.
– Dlaczego do roli „Roja” wybrał Pan nie aktora, a naturszczyka Krzysia Zalewskiego?
– Bo nie chodzi mi o pogłębioną psychologię tego chłopaka, a jego obraz w tamtym świecie. Można było stworzyć paradokument – pokazać, że oni mówią z mazowieckim akcentem, mają wszy, cierpią, a dookoła jest śmierć, groby. I przepraszam ludzi starszych, którzy być może na to czekali, że tego w filmie nie ma. Boli niepamięć o żołnierzach wyklętych, ale potworne jest także ogłupianie młodych. I mam wrażenie, że to jest odpowiedzialność mojego pokolenia. Dlatego pomyślałem, że młodym trzeba pokazać tamtą historię ich oczami i opowiedzieć współczesnym językiem. Obrońcy tożsamości, ludzie prawicy zupełnie odpuścili sferę kultury, dali się wypchnąć z cywilizacji współczesnej. Jak się idzie do teatru, to zawsze na teatr lewicowy. Nieważne – Narodowy, Polski czy inny – wszędzie opowiadają o homoseksualistach. A ja chciałbym założyć w Warszawie teatr pod nazwą „Hetero”. Tylko pewnie zaraz zostałbym oskarżony o faszyzm.
Co do Krzysia Zalewskiego. Zapamiętałem z „Idola” twarz chłopaka z długimi włosami, którego wizerunek pasował do „Roja”. Wydawało mi się, że jego naturalność jest ważniejsza niż głębokie studium osobowości. Słyszałem, że chłopak udzielił wywiadu „Frondzie” i powiedział, że jego poglądy mieszczą się między poglądami „Frondy”, a „Krytyki Politycznej”…
– Niezłe rozkraczenie…
– Rzeczywiście, nieźle się rozjechał. Ale to właśnie dobry przykład. Młodzi bez tożsamości. Od razu powiem, że nie przekonywałem chłopaków występujących w filmie do moich przekonań. Nie miałem takiej ochoty, to byłoby świństwem. W końcu to moja wojna, a nie ich. Ja wiem w jakiej sprawie występuję.
– Chciałem zapytać o spowolnienia obrazu w momentach kulminacyjnych.
– To heroizuje obraz. Każdy ma swoją młodość i swoje przygody. Im zdarzyła się taka. Niektórzy bogobojni patrioci mówią: nie chodzi o ich młodość, ale o ojczyznę. Otóż, to się splata. Oni najpierw bawią się w partyzantów, bawią się w dorosłych, a jednocześnie stają się dorośli, stają się partyzantami i walczą za ojczyznę.
Chciałem wykreować też świat nadprzyrodzony, pozarealny, świat wyobraźni. W tym mieści się kino, które przecież jest opowieścią nadprzyrodzoną. Ono nie jest opowieścią 1:1, choć niektórzy takie filmy dziś kręcą. Jest smutny facet, smutna baba, ktoś wciąga dragi, dupa zbita. I tak jedziemy, w obrazie nic. Żadnej ochoty na grę obrazem. To klęska kina. Uparłem się, by tego filmu nie robić kontrplanowo. Organizowanie przestrzeni w bliskich planach to ucieczka. Potrzeba nadprzyrodzonego języka filmowego, który powoduje, że kino staje się kinem, a nie tylko przekazem pewnej treści.
– To film o młodych idealistach?
– Tak, ale oni nie mają właściwie wyboru. Są nauczeni takiej Polski, jaka w nich była. Jest moment zatrzymania w tej grze, kiedy mówią do „Roja”: zostaw, wyjedź. Odpowiada: nie. Następuje w ich życiu przepaść już nie między dzieciństwem a dorosłością, lecz między dzieciństwem a śmiercią, bo te dzieci wybierają śmierć. Są w jakiejś mierze anarchistami, nie uprawiają logiki własnego życia, wiedzą, że mają zginąć, tę zabawę trzeba grać do końca.
– W Pana filmie następuje zderzenie ludzi, którzy już wtopili się w tę Polskę peerelowsko-sowiecką, zakładali rodziny, próbowali żyć w małej stabilizacji i tych, dla których wojna się nie skończyła.
– Przez długi okres chłopi na Mazowszu mocno pomagali tym żołnierzom. Bez nich by nie przetrwali. Potem żołnierze wyklęci stali się niepotrzebni. Niby ich rozumiano, ale widziano, że ta droga donikąd nie prowadzi. Wygrały morderstwa ubeckie i żywioł życia. Oni byli sprzeczni z tym żywiołem, choć byli młodzi i to życie kochali.
– Rozmawiał Pan z członkami rodziny „Roja”. Jakie to były rozmowy?
– Niezwykłe. Rozmawiałem np. z synem Jerzego Dziemieszkiewicza, czyli bratankiem „Roja”, Markiem Dziemieszkiewiczem. Myślę, że mi zaufał. Po świątecznym pokazie kopii roboczej – jak to nazywam – mojego filmu, stał obok mnie przed publicznością bardzo wzruszony. Jego ojciec, a brat „Roja”, pokazany w scenie wizyjnej, naprawdę powiesił się na klamce, na oczach własnego syna w ’67 roku. Wcześniej aresztowany jako 16-letni chłopak, siedział siedem lat, wyszedł bardzo zniszczony. Podejmował różne prace, ale podkładano mu broń do szafek, oskarżano o próbę wzniecenia powstania i chyba tego życia zwyczajnie nie wytrzymał.
– Los „Roja” był pewnie nieuchronny, ale ostatecznie wpadł przez dziewczynę…
– Takie są fakty. Aresztowano rodziców jego dziewczyny i ona została postawiona przed wyborem: cztery życia za jedno. Cztery, bo był jeszcze brat. Ten brat wyszedł i powiedział: „gdybym ją spotkał, to bym ją teraz zabił”… ale tej dziewczyny nie chciałbym obwiniać. „Rój” wpadł właściwie z własnej winy. Rozjechały mu się dwa światy. Bardzo długo trzymał się tylko tego, że jest dowódcą. Normalne życie, młodość spychał gdzieś w nieświadomość. Ale ludzie wokół żyli, kochali. Nieodpowiedzialnie nawiązał bliską znajomość z młodą dziewczyną. Do tego momentu dla aparatu bezpieczeństwa był nieuchwytny. Stąd rozmowa z końca filmu: „czy my jesteśmy nieśmiertelni? Bo jeśli tak, to Polska będzie żyła. A jeśli nie – to Polski nie będzie”.
– Co się dzieje z chłopakami z oddziału „Roja” po jego śmierci?
– „Kot” i „Wilk” idą do chałupy w Szyszkach i mają zabić tę pannę. Rozmawiają o konieczności budowania partyzantki od nowa. Wyciągają broń, by dokonać egzekucji i wtedy „Kot” strzela „Wilkowi” w głowę. „Kot” okazuje się agentem UB. Dowodzą tego akta IPN. Zdrada czyhała więc wokół. Upór w honorze stawiał „Roja” i jego żołnierzy w sytuacji bez wyjścia.
– Jest wstrząsająca scena, kiedy matce „Roja” pokazują ciało zabitego syna, a ona z kamienną twarzą zaprzecza: „To nie jest mój syn, nigdy go nie znajdziecie”.
– Wspomniany Czesław Czaplicki mówił mi, że przynieśli na Rakowiecką do matki ciało „Roja”, a ona zaprzeczyła: „To nie jest mój syn”. Sam Czaplicki ukrywał się po wojnie przez 18 lat. Zmieniał nazwiska, daty urodzenia. W końcu wylądował w wojsku, bo w miał w dowodzie wpisane, że jest siedem lat młodszy. Okazał się najlepszym żołnierzem i wzięli go do sztabu. Woził tajne dokumenty na Rakowiecką, gdzie w holu wisiało jego zdjęcie jako poszukiwanego listem gończym. Ukrywał się do ’63 roku. Najpierw dostał karę śmierci za szpiegostwo, zamienioną na 15 lat więzienia. Niezwykle znamienne, że do ’89 roku w pałacu Mostowskich było specjalne biuro, które zajmowało się wyłącznie kontrolą byłych żołnierzy NSZ.
– W jednej z mocnych scen pokazuje Pan egzekucję sędziów i prokuratorów wojskowych wydających wyroki na żołnierzy NSZ czy AK. Niektórzy badacze NSZ mówią, że egzekucje nie odbywały się publicznie.
– Akurat ta, którą pokazuję w filmie tak się odbyła. Nie doszło pewnie do szarży na koniach i tak spektakularnego zatrzymania pociągu. Ale egzekucja odbyła się obok peronu w miejscowości Gołotczyzna na oczach ludzi. Potwierdzają to świadkowie. Ponad 70 proc. rzeczy, które dzieją się w filmie, opartych jest na faktach.
– Drugi zarzut dotyczy sceny z końca filmu. Kiedy „Rój” z przyjacielem siedzą, czekając na dziewczynę. Wznoszą toasty wódką i wychodzą na akcję.
– Oni nie idą na akcję, oni idą po śmierć. Otoczeni przez kupę żołnierzy mogą albo strzelić sobie w łeb albo napić się wódki. Ta wódka jest cytatem z filmu „Popiół i diament”. I o to mi chodziło. Pytałem pana Czaplickiego, w którym momencie zrozumiał, że przegrał wojnę o Polskę? Odpowiedział, że wtedy, gdy poszedł na „Popiół i diament”. „To piękny film, który udowodnił mi, że jestem na śmietnisku”, stwierdził.
Możemy oczywiście tworzyć hagiografię żołnierzy wyklętych. Dowodzić, że oni nie pili, nie mówili brzydkich wyrazów i nie mieli dziewczyn. To byłaby słuszna głupota polskiego patrioty, który już tak wyidealizował sobie świat, że dotknięcie tego świata stanowi bluźnierstwo.
Wracając do wspomnianej sceny. W chwili realnego zagrożenia życia, trzeźwieje się błyskawicznie. Mam praktykę, to wiem. Może niektórzy nie mają i trudno im to zrozumieć. Pod wpływem wielkiego stresu człowiek potrafi działać nawet po kilku setkach. A tu jest stres ostateczny. Tworzenie świętych naszymi skundlonymi oczami powoduje, że wyrasta przepaść między tamtym światem a nami. A ja chciałem dostępności.
– Nie unika Pan aluzji politycznych. To w środowisku ubeckim pada znamienne stwierdzenie: „Mordo ty moja”, a w gronie oddziału „Roja” okrzyki: „Tu jest Polska”.
– To jest świat czarno-biały w sensie wartości. Wcale się tego nie wstydzę. W relacji moce zła–siły dobra to jest tolkienowska wersja zdarzeń. Słowa „Mordo ty moja” wbiły się w pamięć jako synonim kolesiostwa, które trwa do dziś. A okrzyk: „Tu jest Polska” pamiętam z okresu stanu wojennego, a dziś pojawił się przy krzyżu. Nie ukrywam, po której jestem stronie w tym sporze.
– Na koniec powiedzmy o potyczkach, które stacza Pan w związku z tym filmem.
– Jestem pewien, że on powstanie, tylko możliwe, że wcześniej zbankrutuję. Telewizja tak się ustawiła wobec mnie, że od 2,5 miesiąca nie wypłaca mi należnych rat. Ta gra na zwłokę powoduje, że mam coraz większe długi i ludzie zaangażowani w produkcję filmu mają słusznie pretensję, bo od września nie dostali pieniędzy. Dług wynosi ok. miliona złotych. Staram się znaleźć inne źródła finansowania, na razie bez powodzenia. Przez telewizję musiałem już na trzy miesiące przerwać zdjęcia, co podrożyło koszty całej produkcji. Walka o ten film trwa.