To nie była „wojna domowa” – jeden czerwony życiorys

Artykuły i opracowania

Leszek Żebrowski

Dzień 22 lipca bardzo uroczyście obchodzono w Polsce Ludowej. Wszak było to nowe, komunistyczne „święto”, które miało zastąpić Dzień Niepodległości 11 listopada. Nazwa „22 Lipca” utrwalana była w nazwie zakładów produkcyjnych, w nazwach ulic i imionach szkół. 22 lipca stał się też osobistym świętem niejakiej Izabeli Sierakowskiej, oczywiście do czasu, gdy kilka lat temu została nagle… nastajaszczą Europejką.

Jednak nie jest to cała prawda o tym dniu – miało to też być jeszcze inne „święto”, które jednak nie weszło do powszechnego użytku i nie utrwaliło się szerzej wśród obywateli PRL. Zostało jednak w jakiś sposób uwiecznione: na przykład koryfeuszka polskich nauk historycznych Krystyna Kersten w swej bałamutnej pracy Narodziny systemu władzy (wydanej… w „drugim obiegu”) wymyśliła, że Narodowe Siły Zbrojne od lipca 1943 r. wszczęły walki bratobójcze (…). 22 lipca w Stefanowie na Kielecczyźnie został wymordowany oddział GL im. Ludwika Waryńskiego. Kersten uznała to za rozpalenie wojny domowej w Polsce.

Zgrabnie to brzmi, jednak nie ma nic wspólnego z prawdą, co w pracach tej autorki, ulubienicy „lewicy laickiej”, zdarza się dość często.

Izrael – Julian, Ajzenman – Kaniewski…

Aby ustalić, co się stało i czy faktyczna likwidacja grupy gwardzistów, dokonana tego dnia przez NSZ, była początkiem większych wydarzeń czy raczej skutkiem działań wcześniejszych, należy znać szersze tło i nie spekulować jednostronnie, co ostatnio jest takie modne. Zacznijmy więc od początku. Głównym „bohaterem” tej opowieści jest niejaki Izrael Ajzenman, bardziej jednak znany w żydowskiej historiografii zachodniej niż w Polsce. Tam przedstawiany jest jako znany i ceniony partyzant, który ma w swym dorobku liczne akcje bojowe przeciwko Niemcom. W Polsce, nawet w tej „Ludowej”, nie zyskał aż takiego uznania i wcale nie było to spowodowane marcowymi rozgrywkami na szczytach władzy.

Izrael Ajzenman w Polsce Ludowej na skutek różnych okoliczności, o których później, przeistoczył się w Juliana Kaniewskiego. Podrasował sobie mocno życiorys, odjął z niego trzy lata i został funkcjonariuszem Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Poznaniu, w stopniu porucznika. Prawdziwym politycznym i więziennym „dorobkiem” (przedwojennym i wojennym) nie mógł się chwalić. Już przed wojną został członkiem Komunistycznej Partii Polski (KPP), ale kilka wyroków zaliczył za coś zupełnie innego. Pierwszy raz był bowiem skazany 27 lutego 1936 roku wyrokiem Sądu Grodzkiego w Radomiu na siedem miesięcy więzienia za napad rabunkowy na sklep Herszka Londona. Kilka miesięcy później znowu złodziejskie szczęście go opuściło. Następny wyrok otrzymał za kradzież w sklepie Antoniego Ślaza m.in. kilkudziesięciu butelek wódki, 2 butelek wina, 25 kg cukru, kilkudziesięciu paczek papierosów i około 100 zł gotówki. Jeszcze dwukrotnie był skazywany za podobne przestępstwa.

Jego charakterystyka więzienna jest skąpa, ale treściwa: wiemy, że był analfabetą – samoukiem, a za znęcanie się nad współwięźniami karany był dyscyplinarnie.

Co więc zaważyło na przyjęciu takiego typa do grona budowniczych Polski Ludowej? Przede wszystkim przedwojenne członkostwo w KPP (albo tylko sympatie przejawiane w tym kierunku, albowiem lubił on kształtować swój życiorys zależnie od okoliczności) oraz – zasługi wojenne. A były one niemałe.

Jak to na wojence ładnie

We wrześniu 1939 roku zamiast mężnie stawić czoła najazdowi nazistowskiemu, podjął próby utworzenia w rodzinnym Radomiu rewkomu, czyli Rewolucyjnego Komitetu, licząc, że Armia Czerwona, sojuszniczka Wehrmachtu, wejdzie tak daleko w głąb Polski. Rachuby okazały się złudne – naziści niezbyt długo doceniali zasługi agentów swoich sojuszników, ponadto nałożyły się na to kwestie rasowe. Ajzenman trafił do radomskiego getta, ale długo miejsca tam nie zagrzał. Za zwykłą kradzież trafił do miejscowego aresztu, który był zwykłą komórką, w dodatku niezbyt dokładnie pilnowaną.

Dawni towarzysze z KPP z „aryjskiej” strony pomogli mu w ucieczce – po prostu wyłamali kłódkę i Ajzenman był wolny. Po wojnie twierdził, że uciekł z gestapo. I trzeba było z czegoś i jakoś żyć. Podczas okupacji były dwie możliwości – albo codzienna, ciężka praca za kawałek chleba, albo… No właśnie, była też możliwość zdobywania chleba (i nie tylko) w sposób lekki, łatwy i przyjemny. Ajzenman wybrał oczywiście sposób drugi. W powojennych wspomnieniach Czesław Nowakowski – jeden z jego ówczesnych towarzyszy (po wojnie także oficer UB) – napisał: Sam nie pracowałem, lecz trudniłem się tzw. popularnie szabrem, w ramach możliwości wegetacji (…). Ażeby nie otrzymać miana bandytów, postanowiliśmy jednocześnie przeprowadzać działania polityczne w stosunku do wroga (…). W tej grupie był też Ajzenman. W ich działalności aż do końca okupacji więcej było takich ruchów pozornych niż pospolitego bandytyzmu.

Jesienią 1942 roku radomscy towarzysze z PPR postanowili powołać grupę partyzancką Gwardii Ludowej. Na jej czele stał Józef Rogulski „Wilk”. Już wkrótce jednak doszło konfliktów narodowościowych i towarzysze-Żydzi oddzielili się, na czele z Ajzenmanem, który przybrał pseudonim jeszcze groźniej brzmiący niż „Wilk”: stał się „Lwem” (przedtem był tylko „Julkiem”, później jeszcze „Chytrym”). Faktycznie, szybko stał się postrachem okolicy, ale nie z uwagi na poważne akcje bojowe przeprowadzane przez grupę „Lwa” (od jego buńczucznego pseudonimu zaczęto tę grupę nazywać „Lwy”).

Pacyfikowali nie tylko Niemcy

W świetle tego, co da się zweryfikować, ich działalność przeciwko niemieckiemu okupantowi stoi pod wielkim znakiem zapytania. Prawdziwa była jednak „akcja” w miasteczku Drzewica przeprowadzona nocą 20 stycznia 1943 roku. W zachowanym dzienniku oddziału „Lwy” jest zapis: Oddział GL „Lwy” wyrusza dziś o godz. 17.30 na robotę, aby przeprowadzić czyszczenie terenu z faszystowskich band. Mamy zatem potwierdzenie, że bojówki Polskiej Partii Robotniczej świadomie i celowo atakowały żołnierzy polskich formacji niepodległościowych.

Późnym zimowym wieczorem 20 stycznia 1943 roku weszła do Drzewicy grupa „Lwy” dowodzona przez Izraela Ajzenmana ps. „Lew” i zamordowała siedem osób. Kilkanaście innych, które były na liście, zdołało ujść z życiem. Życie stracili wówczas: August Kobylański, współwłaściciel miejscowej fabryczki „Gerlacha” (działacz konspiracyjnego Stronnictwa Narodowego i żołnierz NOW-AK), aptekarz Stanisław Makomaski, żołnierze NSZ: Józef Staszewski, Edward, Stanisław i Józef Suskiewiczowie oraz Józef Pierściński. Egzekucji dokonywano strzałami w głowy z bardzo bliskiej odległości, świadkowie mówią, że niektórym rozbijano głowy kolbami, dla oszczędności amunicji.

Gwardziści poszukiwali również usilnie kilkunastu innych osób (m.in. księdza Józefa Pawlika, Mariana Klaty, Mariana i Wacława Suskiewiczów), ale ich na szczęście nie zastali, bo wtedy ofiar byłoby znacznie więcej. Sprawcy na miejscu rozrzucili ulotki, w których ujawniali swe korzenie ideologiczne i przynależność organizacyjną.

Sadystyczny mord miał podłoże nie tylko polityczne, albowiem gwardziści dokonali rutynowego przy takich „akcjach” rabunku wszystkiego, co wydało im się wartościowe, z fabryczną kasą na czele, ale też nie pogardzili rzeczami osobistymi i ubraniami zamordowanych. W jednym z rozliczeń po tej zbrodni czytamy: 3.300 zł w gotówce, futro, obrączka, jedno futro damskie, płaszcz męski, burka, 2 zegarki. Otrzymano 25.I.43.

Trzy dni po „akcji” w rozkazie dziennym Ajzenman zanotował: wyrażam moje uznanie dla oddziału GL Lwy za przeprowadzone czyszczenie terenu. Potwierdził więc ideologiczne podłoże mordów, przeprowadzonych przez żydowski oddział Gwardii Ludowej „Lwy”. Wydarzenie to odbiło się szerokim echem w dokumentach konspiracyjnych polskiego podziemia niepodległościowego (m.in. w raportach Delegatury Rządu na Kraj) i w konspiracyjnej prasie.

Mordercy ponieśli karę

Miejscowe struktury NSZ postanowiły powołać oddziały partyzanckie do obrony miejscowej ludności (oddział „Lwy” już wcześniej zamordował kilka osób, m.in. Tadeusza Trznadlewskiego oraz żonę leśniczego Malaka). Drzewica leżała na terenie powiatu Opoczno, którego komendantem był ppor. Marian Suskiewicz „Sosna” (po tej zbrodni zmienił pseudonim na „Mścisław”). W lutym i marcu 1943 r. rozpoczęły działalność pierwsze miejscowe oddziały NSZ: kpt. Franciszka Sobeckiego „Kruka” i sierż. Józefa Woźniaka „Burzy”. Oddział kpt. „Kruka” już po kilku tygodniach, 30 kwietnia 1943 r., został rozbity przez żandarmerię niemiecką w gajówce Rawicz koło Przysuchy i już nie został odbudowany. Oddział „Burzy” miał więcej szczęścia. To NSZ-owcy z tego oddziału nawiązali kontakt z grupą GL Izraela Ajzenamana, występującą już jako oddział GL im. L. Waryńskiego (dowodził nim wówczas Stanisław Wiktorowicz „Stach”).

Kontakt rozpoczął się od fortelu: partol NSZ podał się za rzekome resztki oddziału GL rozbitego na Lubelszczyźnie, który przedarł się aż w lasy przysuskie i poszukuje kontaktu z miejscowymi strukturami PPR i GL. Podstęp się udał i przynęta chwyciła. Łącznik GL doprowadził NSZ-owców do obozowiska gwardzistów. Wprawdzie samego Ajzenmana akurat wśród nich nie było, ale podczas opowieści z życia partyzanckiego gwardziści przechwalali się przede wszystkim „czyszczeniem terenu”, a za swe największe osiągnięcie uznawali pacyfikację Drzewicy. Wśród partyzantów NSZ byli również krewni ofiar. Decyzja zapadła szybko – gwardziści zostali rozbrojeni. Sąd polowy skazał siedmiu spośród nich na karę śmierci. Wyrok został wykonany na miejscu, w lesie pod Stefanowem.

W swej relacji złożonej w Żydowskim Instytucie Historycznym Ajzenman stwierdził, że była to grupa partyzantów GL narodowości żydowskiej, która zginęła z rąk NSZ latem 1943 r. w sposób podstępny i bestialski. Jak na prawdziwego komunistę przystało, nie omieszkał zabarwić swej opowieści w powszechnie przyjęty wówczas sposób opowiastkami o kolaboracji z Niemcami: W mordzie tym brali udział NSZ-owcy i Niemcy. Aż dziw bierze, że nie znalazł się jeszcze nowy Jan Tomasz Gross, który odpowiednio „opracuje” tę śliczną historyjkę…

Ajzenman zostawił na temat pacyfikacji Drzewicy kilka relacji, zmieniając swobodnie wersje wydarzeń, zależnie od okoliczności. W jednej z nich, zdeponowanej w Archiwum Wojskowego Instytutu Historycznego, napisał:

W lutym [sic! – powinno być w styczniu 1943 r.] przez bandę enezecką [NSZ] zostało zamordowanych trzech moich ludzi: K[u]ropatwa [Piotr Białek], Zając [Maciej Wrzosek] i Lis [Antoni Węgorzewski] za trzy dni później grupa moja opanowała miasto Drzewice, rozbroiła posterunek policji, opanowała fabrykę Gerlacha, rozstrzeliła 7 głównych dowódców enezeckich: Kobylański, główny inspektor enezecki w randze pułkownika, właściciel fabryki Gerlacha, aptekarza, nauczyciela i innych takich dowódców głównych, zostawiono pokwitowanie za współ pracę z okupantem. Wyrok został wykonany przez oddział Julka GL.

Oczywiście, prawie nic tu się nie zgadza – ofiary nie były dowódcami głównymi NSZ (August Kobylański w ogóle nie miał nic wspólnego z tą organizacją, tak jak część innych zamordowanych). Ważny jest jednak nowy wątek, wprowadzony przez Ajzenmana do tej historii; że chodziło jakoby o akcję odwetową, co miało być głównym uzasadnieniem popełnionej zbrodni. Jednak już pobieżne sprawdzenie podstawowych okoliczności rozbija tę wersję w puch. Maciej Wrzosek „Zając” zginął dopiero 9 czerwca 1943 roku (rozstrzelany przez żandarmerię niemiecką), czyli prawie pięć miesięcy po Drzewicy, a wymienieni przez Ajzenmana „Kuropatwa” i „Lis” padli na skutek porachunków wewnętrznych w ramach GL, co w tej organizacji było normą.

„Lew” mordował dalej

Ajzenman uzyskał w szeregach GL-AL stopień porucznika i uniknął sprawiedliwości z rąk podziemia niepodległościowego, choć nie był to koniec jego wyczynów. W późniejszym okresie dowodził jeszcze kilkoma grupami GL-AL, odpowiedzialnymi za co najmniej kilkadziesiąt zabójstw na żołnierzach podziemia i mieszkańcach Kielecczyzny. Szczególnie drastyczny jego meldunek z późniejszego okresu (8 września 1944 r.) dotyczy zamordowania oficera AK, który, nie spodziewając się, z kim ma do czynienia, sam do niego podszedł: Na pewnej wsi doszedł domnie Oficer i prosił aby wrócić żeby jego ludzie nie widzieli bo dużo żołnieży A.K. chce przejść do P.P.R. Bronił się do ostatniej chwili i co było możno to się wyciagł z niega a potem został rozwalony i zakopany [pisownia wszystkich dokumentów zgodna z oryginałem – L.Ż.]. Tu również dołożona jest tandetna ideologia, ale jest też znamienny fakt – ów nieznany z imienia i nazwiska oraz pseudonimu oficer AK był torturowany przez „rozwaleniem”, w celu uzyskania przez AL-owców jakichś zeznań. Ile takich bezimiennych grobów kryją lasy Kielecczyzny po przejściu Ajzenmana i innych komunistycznych „partyzantów”?

„Lew” popełniał te zbrodnie, nie kamuflując ich, jego zbójecka sława zataczała zatem coraz szersze koło. Zwracali na to uwagę także jego przełożeni z PPR i AL. Józef Małecki „Sęk” pisał do niego w styczniu 1945 r.: Podaję Wam do wiadomości, że macie w terenie opinię krwiożercy i śledzę za tym, jak się urabia ludność przeciwko Wam i może dojść do zorganizowanej próby rozbicia Was. Niestety, tak się nie stało, a Ajzenman nawiązał tymczasem kontakty z wywiadem sowieckim, co mu zapewniło dodatkową ochronę. Być może już wcześniej był agentem, albowiem w jednym z życiorysów przyznawał: Kiedy wybuchła wojna w 1941 r., niemcy z ZSRR, pracowałem w łączności Radzieckiej i byłem Kier. Wywiadu i kontrwywiadu partyjnego (…). W każdym razie jesienią 1944 r. podjął współpracę z sowiecką grupą desantową NKWD „Nitra”, jako jej kierownik polityczny i terenowy.

Mac Gyver z AL

W niepodległej Polsce zapewne stanąłby przed niezawisłym sądem, który za zbrodnie wojenne i zdradę wydałby surowy wyrok, współmierny do jego przestępstw. Tak się jednak nie stało – Polska Ludowa pilnie potrzebowała wypróbowanych kadr, gotowych na wszystko. Potrzebny był jednak odpowiedni życiorys, spreparowany pod kątem zasług wojennych. A to Ajzenman potrafił czynić, jak mało kto. Szybko „podliczył” swe wyczyny bojowe i starannie (choć mało precyzyjnie, bo bez istotnych szczegółów) opisał je w obszernej biografii wojennej:

Przez cały czas, grupa moja stoczyła 44 boje z niemcami, wykoleiłem 19 pociągów niemieckich, zniszczyliśmy dużo biór, poczt i telegrafów, uwolniliśmy 80ciu ludzi, których gestapowcy prowadzili na rozstrzelanie a tych 40tu gestapowców którzy prowadzili straciliśmy na miejsce Polaków. (…) A 4ry godz. przed przyjściem wojsk Radzieckich w Końskie, opanowałem z moją grupą miasto Końskie.

Cóż to dla niego było unikać potężnych obław niemieckich i zadawać okupantom straszliwe straty:

25 marca [1943 r.] oddział przeszedł ciężka obława w której brało 20 tysięcy esesowców. Strata własna 6 zabitych. (…) Niemców dokładnie niewiadomo ile zabitych, 3 samochodów rannych 4 zabitych ilości nie wiadomo. (…) W lasach Starachowickich [1944 r.] zostaliśmy okrążeni przez 8 tysięcy esesmanów własne straty 6 zabitych (…). 65 zabitych i 40 rannych esesmanów.

Jeszcze kilku takich „bohaterów”, a II wojna światowa byłaby rozstrzygnięta stosunkowo małym nakładem sił i środków.

Sam siebie wynagradzał

Po wkroczeniu wojsk sowieckich trafił tam, gdzie było odpowiednie miejsce dla takich, jak on. Został bowiem oficerem Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Końskich, ale już wkrótce został komendantem ochrony WUBP w Poznaniu. Już w maju 1945 r. zaczęły się jego kłopoty – Ajzenman nie bardzo rozumiał, że to koniec wojny i wojennych porządków w jego osobistym wydaniu. Zostało wszczęte przeciw niemu śledztwo w sprawie usiłowania gwałtu na nieletniej, nadużywania władzy, bicia „podejrzanych” podczas rewizji (które miały zresztą charakter „prywatny”) i okradania więźniów. W charakterystyce osobowej z 5 grudnia 1945 r. dla potrzeb śledztwa jego konspiracyjny przełożony Hilary Chełchowski napisał:

Towarzysza „Hytrego” poznałem jako „Julka” w 1942 roku, w Oddziale Partyzanckim GL – nie cieszył się dobrą opinią. Przebijała u niego duma wodzowska. Nie ma dokładnych danych, aby udowodnić, ale jest fakt, że ma na sumieniu szereg towarzyszy z Oddziału Partyzanckiego, między innymi łączniczkę „Zosię”. (…) Nie był zdyscyplinowany, nie podporządkowywał się Partii i Dowództwu Armii [Ludowej], robił różne nadużycia, szczególnie od strony materialnej. Za to i za powyższe otrzymał wyrok [śmierci]. Wyrok ten nie został wykonany, liczono, że się poprawi, lecz do samego końca nie widać było u niego tej poprawy.

Równie niekorzystną opinię uzyskał u swych przełożonych w UB: Analfabeta, zarozumiały w swojej pracy i z tego powodu bardzo często nadużywa swej władzy w sprawach prywatnych. Z tytułu swoich zasług partyzanckich uważa, że sam siebie może wynagradzać. To ostatnie stwierdzenie ma kapitalne znaczenie dla charakterystyki jego osoby, albowiem motywy materialne to podstawa jego wszelkiej działalności przedwojennej, wojennej i powojennej.

Nie spał, bo kapował

Siedząc w celi na Mokotowie w Warszawie, „Lew” potrafił wykorzystać twórczo nawet tak przykre okoliczności. Aby nie tracić czasu, został konfidentem – kapusiem więziennym i donosił na współwięźniów wysokiemu funkcjonariuszowi UB Józefowi Różańskiemu, co przyznał w jednym z pism procesowych:

pracowałem w konspiracji od 1930 r. do obecnej chwili nie rozłączam się ze sprawą po naszej linii, mimo że siedzę w areszcie pracuję dzień i noc nad bandytami z NSZ, których to rozpracowóje jeden po drugim, byle by tylko mógł wyrównać zło, w jakie mię wepchneli podstępem przez co muszę cierpieć (…) a o mojej pracy proszę się porozumieć z ob. majorem Różańskim jak ja pracuję i nie dosypiam po nocach.

To niedosypianie po nocach i twórcza praca dla ludowej ojczyzny jednak mu się opłaciła. Wprawdzie w 1946 r. został skazany wyrokiem Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie na łączną karę 3 lat więzienia, ale jej wykonanie zawieszono na 5 lat. WSR uzasadnił tak niski wyrok następująco:

mając na uwadze szczególne zasługi skazanego (…) jak wykolejenie pociągów, 44 stoczonych bitew, zwolnienie 80 ludzi itd. – jego uwięzienie i cierpienie za komunizm w r. 1935 (…).

Uzasadnienie nie było prawdziwe, nie miał on przecież zasług bojowych, bo w ogóle nie przeprowadził żadnych większych akcji przeciwko Niemcom ani też nie siedział w więzieniu przed wojną za działalność komunistyczną. Ale cierpliwe pisanie życiorysów, jak widać – popłaca.

Już po wyroku skierował jednobrzmiące pisma do dyrektorów Departamentów MBP, płk. J. Czaplickiego i płk. J. Różańskiego, prosząc ich o natychmiastowe zwolnienie:

Nadmieniam, że cała moja obecna sprawa jest wynikiem knowań i podstępu czynników reakcyjnych, o czym chyba dobrze wiecie. (…) Dajcie mi możliwość powrotu do pracy wśród ludu, gdyż nie ustałem i nie ustanę w walce z hitleryzmem aż do zwycięstwa.

Hitleryzmu wprawdzie już nie było, ale szansę dostał, został bowiem wkrótce zwolniony. Zaś postanowieniem WSR o amnestii darowano mu karę w całości.

Na PRL-owskiej bocznicy

Po wyjściu z więzienia zmienił nazwisko na Julian Kaniewski. Nic dziwnego – jego wyczyny okryły go tak ponurą sławą, że było to w jego sytuacji jedyne wyjście. Zresztą – wówczas takie zmiany nazwisk na „bardziej polskie” były czymś oczywistym. Do resortu bezpieczeństwa jednak nie powrócił. Pracował kolejno w Polskim Radiu w Warszawie, w Centralnym Zarządzie Przemysłu Mięsnego (jako szef ochrony rynku m.st. Warszawy), jako naczelnik wydziału ochrony w Głównym Urzędzie Pomiaru Kraju, w Polskiej Akademii Nauk oraz w Dyrekcji Okręgowej Kolei Państwowych w Lublinie jako komendant okręgowy Służby Ochrony Kolei na stanowisku starszego radcy.

W 1960 r. został wydalony z PZPR za wykorzystywanie stanowiska dla osiągania celów osobistych (łapówki), jednak już w 1962 r. był ponownie przyjęty do partii. Miał też wiele odznaczeń, z których najwyższy w hierarchii PRL był Krzyż Grunwaldu III klasy. Zmarł w Lublinie w 1965 roku. Wydawało się, że już nikt nie zadba o jego wojenną „sławę” i przepadnie ona bezpowrotnie. Tak się jednak nie stało.

Historie na nowo pisane

W 1968 r. Stefan Krakowski, wówczas historyk z ŻIH (później zaś dyrektor Instytutu Yad Vashem w Jerozolimie), przypomniał jego postać i dowodzony przez niego oddział żydowskich partyzantów GL w niezwykle korzystnym świetle w „Biuletynie Żydowskiego Instytutu Historycznego”: (…) oddział dokonał ataku na posterunek policji niemieckiej w Drzewicy. Partyzanci zabili 7 hitlerowców, w tym komendanta posterunku. Krakowski, jak można sądzić z wykorzystanych przez niego w tym artykule dokumentów i relacji, doskonale zdawał sobie sprawę, co w istocie zaszło w Drzewicy. Sfałszował jednak tę historię z całą premedytacją, choć nigdy nie było tam posterunku niemieckiej policji. Czyżby tym komendantem posterunku był dla niego zamordowany August Kobylański?

Próby uwiecznienia tych wydarzeń były podejmowane i wcześniej. Maria Turlejska, też znana koryfeuszka nauk historycznych w Polsce, napisała o tym tak w 1954 r.:

pod Stefanowem (gmina Studno, pow. opoczyński) reakcyjni oprawcy wymordowali 7 gwardzistów (…). Gdy wieści o bratobójczych mordach rozeszły się po kraju budząc wstręt i oburzenie na tych, którzy wydali rozkazy mordowania lewicowców Polaków, zakazując jednocześnie podnoszenia broni przeciw najeźdźcy, komendant AK, Bór-Komorowski, hrabia, spotykający się z szefem warszawskiego Gestapo, Hahnem, na towarzyskich wizytach (…) wydał 15 września 1943 r. rozkaz, oznaczający wezwanie do nowych zbrodni. (…) Tak wyglądał plugawy program działania polskiej reakcji przeciwko bohatersko walczącej partyzantce GL (…).

Turlejska (ulubienica „Gazety Wyborczej”) wykazała się tu niebywałą ignorancją i nienawiścią „klasową” – jednak, kto tak nie pisał ni razu, nie zyskał uznania tej gazety od razu…

W latach 80. ciepły fragment poświęcił Ajzenmanowi-Kaniewskiemu Szymon Datner w „Kalendarzu Żydowskim”. Pominął on wprawdzie całkowitym milczeniem sprawę morderstw w Drzewicy, przypisał jednak oddziałowi „Lwy” szereg akcji bojowych, nie mających w ogóle miejsca, jak wysadzanie pociągów. Jest tam też informacja o cierpieniach grupy GL „Lwy” od strony

nie tylko obław niemieckich, ale i od ataków ze strony jednostek Narodowych Sił Zbrojnych. I tak 22 lipca 1943 r. w lasach przysuskich została napadnięta jedna z sekcji oddziału im. L. Waryńskiego. Zginęło wymordowanych 7 gwardzistów.

Oczywiście słowa nie ma o tym, że zginęli mordercy z Drzewicy. Już wówczas bowiem polityczna poprawność nakazywała kształtować taką jednostronną wizję historii. A że nieprawdziwą? Tym gorzej dla prawdy.

Oddział „Lwy” trafił do różnych opracowań, książek, encyklopedii. Nigdzie nie ma mowy o jego prawdziwych dokonaniach. W Encyclopaedia Judaica (tom 13, Jerusalem – New York 1971, s. 141) zamieszczona jest mapa do hasła Partisans, która obejmuje, z oczywistych względów, tereny II RP i fragmenty terytorium Związku Sowieckiego, czyli te, gdzie nasilenie akcji partyzanckich było największe. Widnieje na niej oznaczenie terenu działania żydowskiego oddziału Lions („Lwy”), pod dowództwem Ajzenmana. Co więcej, to właśnie oznaczenie trafiło także do legendy tej mapy, przez co bardziej utrwala się czytelnikowi.

Właśnie minęła 60. rocznica likwidacji części grupy „Lwy” przez oddział NSZ. W dniu 22 stycznia minęła zaś – całkowicie przemilczana przez wszelkie instytucje państwowe – 60. rocznica pacyfikacji Drzewicy. Nie ma tam pomnika ofiar, tylko w miejscowym kościele wisi od 1990 r. okolicznościowa tablica, na której widnieją nazwiska i wiek pomordowanych. O sprawcach zaś – ani słowa. I tak, powoli, jesteśmy coraz mniej u siebie. Są bowiem rocznice, które niezależnie od niejasności czy wręcz dowodów, że było inaczej, obchodzi się oficjalnie i hucznie i wbrew prawdzie historycznej. I są rocznice wydarzeń, o których wiadomo tak dużo i nie ma żadnych wątpliwości, jak było – których się nie obchodzi.

Przedruk z: „Nasza Polska”, nr 30(401) z 29 lipca 2003 i nr 31(402) z 5 sierpnia 2003.