W 1949 roku grupa oficerów NSZ zagrożonych aresztowaniem uciekła kutrem rybackim z Gdańska do Szwecji.
Pisałem o tym kilka lat temu w „Szańcu Chrobrego”, piśmie, które przez parę lat wychodziło w Warszawie w raczej skromnym nakładzie. Dzisiaj, korzystając z szerokiego dostępu do czytelnika, jakie daje Internet, pozwolę sobie przypomnieć to raz jeszcze.
Sytuacja ogólna w Polsce w 1948 roku
Rok 1948 nie był rokiem dobrym. Czuć było zbliżający się „koniec”. Atmosfera gęstniała – aresztowaniom nie było końca. Rok wcześniej Stanisław Mikołajczyk, premier Polskiego Rządu w Londynie w czasie wojny, a później wicepremier w tak zwanej Tymczasowej Radzie Jedności Narodowej pod przywództwem Osóbki-Morawskiego – uciekł z Polski. Premierem nowego Rządu Polski Ludowej został Józef Cyrankiewicz, a prezydentem PRL agent NKWD, Bolesław Bierut.
Komendant Główny NSZ Stanisław Kasznica ps. „Wąsowski” – mój gospodarz w Częstochowie, o czym pisałem w poprzednim odcinku moich wspomnień – podporządkował naszą organizację Narodowemu Zjednoczeniu Wojskowemu (NZW). Sam wkrótce potem został aresztowany, osądzony i skazany na 4-krotną karę śmierci, 4 kary wiezienia i 4 kary dodatkowe: utratę praw publicznych, praw obywatelskich, honorowych oraz konfiskatę mienia. Wyrok wykonano w maju 1948 roku.
Brygada Świętokrzyska stacjonująca w amerykańskiej strefie okupacyjnej Niemiec została rozwiązana i Amerykanie z jej żołnierzy stworzyli kompanie wartownicze. „Droga Konrada” – grupa kurierska między Brygadą Świętokrzyską w Niemczech i Krajem – została rozbita. Część przywódców politycznych Organizacji Polskiej (OP), sterującej działalnością NSZ była już na Zachodzie (Gluziński, Iłłakowicz, Nowicki, Todtleben, Boguszewski i Marcinkowski). W Kraju Kasznica i Neyman zamordowani, Kemnitz i Ostromecki w więzieniu.
Sowietyzacja Polski nabierała rozpędu. Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego (MBP), organ bezpieczeństwa wewnętrznego, na polecenie i pod dyktando Związku Sowieckiego, pod kierownictwem Stanisława Radkiewicza, rozpoczęło masowe i krwawe represje, które dzisiaj nazywamy „okresem stalinowskim”. Przed samymi Świętami Bożego Narodzenia pojechałem do Poznania odwiedzić Zbyszka Szpikowskiego ps. „Wapniewski”, byłego Szefa Sztabu w Okręgu NSZ Częstochowa. Żona „Wapniewskiego” była moją daleką powinowatą. Wpadłem tam w „kocioł” UB – zasadzkę zastawioną na „Wapniewskiego”. Zbyszka aresztowano, a mnie, chyba ze względu na pokrewieństwo z jego żoną zwolniono następnego dnia z obowiązkiem zameldowania się w warszawskim UB.
Po powrocie do Warszawy sprawy zaczynają toczyć się szybko. Oczywiście nie mogę zgłaszać się do UB, które natychmiast skonfrontowałoby sprawę „Wapniewskiego” z moim dossier z amnestii w 1947 roku. Na Wigilię zostaje aresztowany mój kolega z Wydziału Architektury Janek Rodowicz ps. „Anoda” z powstańczego batalionu „Zośka”. Aresztowany 24 grudnia 1948 roku, zamordowany w czasie barbarzyńskich przesłuchań 12 stycznia 1949 roku. W kilka dni później aresztowany zostaje Wojtek Świątkowski ps. „Korczak” z „Parasola” i Staszek Lechmirowicz ps. „Czart” z „Zośki”. Obaj koledzy z mojego roku studiów. „Blisko strzelają” jak mówi polskie przysłowie. Zaczyna robić się ciasno. Aresztowanie wydaje się tylko kwestią czasu.
Przygotowania do ucieczki
Z Jurkiem Dobrzańskim ps. „Karol”, mężem mojej kuzynki i towarzyszem broni z powstańczej „Warszawianki” byłem w stałym kontakcie. Przez niego nawiązałem kontakt z Tadeuszem Siemiatkowskim ps. „Mazur”, d-cą 1-go plutonu w „Warszawiance” i d-cą Oddziału Bojowego przy KG NSZ w czasie okupacji niemieckiej. Obaj oni wrócili do Polski w 1946 roku jako emisariusze Brygady Świętokrzyskiej („Karol” robił to nawet 2 razy). „Mazur” jest poszukiwany przez UB i dosłownie grunt mu się palił pod nogami.
Po paru spotkaniach postanawiamy wyjechać z Polski w trybie przyspieszonym. Jak można najszybciej. Decyzja ucieczki z Polski nie była dla nas łatwa. I „Mazur” i „Karol” zostawiali w kraju żony i dzieci. Ja byłem niedaleki ukończenia studiów, brałem udział w wielu ciekawych pracach prowadzonych przez Zakład Urbanistyki Warszawskiej Architektury na Mazurach – architektura była moja pasją. Zostawiałem w kraju moją narzeczoną, którą zaledwie przed półtora rokiem namówiłem na powrót do Polski z Niemiec (gdzie znalazła się po powstańczym obozie jenieckim).
„Karol” mieszkał w tym czasie w Gdyni i był współwłaścicielem kutra rybackiego zarejestrowanego w Śpiewowie pod numerem SPI-38. Kuter był obsługiwany przez załogę 3 wynajętych rybaków-Kaszubów. Przynosiło to „Karolowi” dochód, który był źródłem jego utrzymania. Od momentu powzięcia decyzji o wyjeździe z kraju planowanie i organizacja naszej ucieczki nabrały rozpędu. Spotykamy się w Gdyni u „Karola”, gdzie zapada decyzja spłacenia współwłaściciela kutra i zastąpienia go osobą godną naszego zaufania i jednocześnie zainteresowanego wyjazdem z Polski.
Osobę taką znaleźliśmy w mecenasie Tomaszewskim. Wrócił on do Polski z Anglii, gdzie spędził wojnę pracując jako specjalista prawa morskiego w jednym z polskich ministerstw w Londynie. Przyjechał po żonę i dwóch synów. Żona i jeden z synów byli w Sztokholmie, gdzie syn poddany był operacji oczu. Tomaszewski z drugim synem musieli uciec z kraju przed powrotem rodziny ze Szwecji Tomaszewski dołączając do naszej grupy wniósł nie tylko potrzebne do spłacenia niepewnego wspólnika fundusze, ale również naglącą atmosferę nieodwracalnego zagrożenia.
Uzgodniliśmy trasę naszej podróży. Celem była duńska wyspa Bornholm. Jest to najbliższe miejsce, gdzie będziemy mogli dostać prawo azylu. Skład naszej wyprawy ustalamy następująco: mecenas Tomaszewski z synem, jego znajoma (której nazwiska dzisiaj nie pamiętam), „Mazur”, „Karol”, ja i załoga. Załogę kutra stanowi 3 rybaków Kaszubów i Roman Babicki, młody student, przyjaciel „Karola”. Romana wtajemniczyliśmy w plany naszej ucieczki, do której przyłączył się z entuzjazmem. Kłopot będzie z Kaszubami, do których nie mamy pełnego zaufania, a którzy są nam niezbędni jako jedyni potrafiący operować kutrem i znający się na nawigacji.
Kuter, którym uciekliśmy z Polski
„Karol” wpada na pomysł użycia podstępu opartego na zapewne słusznym założeniu, że chciwość nie jest nikomu obca, zwłaszcza biednym rybakom. Umawia się więc z Kaszubami, że za sowitą zapłatę podwiozą paru uciekinierów na spotkanie morskie z kutrem duńskim w umówionym miejscu na północ od Helu. Cała akcja miała im zabrać tylko parę godzin, przynieść duże pieniądze, i co najważniejsze, nie była zbyt ryzykowna.
Najtrudniejszym problemem w planowaniu naszej ucieczki był problem dostania się na kuter. W tym czasie port rybacki w Gdyni, gdzie cumował kuter, był strefą zamkniętą z dostępem tylko dla ludzi posiadających ważną kartę rybacką. Wejście do portu było ściśle kontrolowane przez posterunki Wojsk Ochrony Pogranicza (WOP). Oczywiście ani Tomaszewscy, ani „Mazur”, ani ja takich kart nie posiadaliśmy. Mieli je „Karol”, Roman i Kaszubi. Każde wypłynięcie na połów musiało być uprzednio rejestrowane w Kapitanacie Portu z podaniem miejsca i czasu połowu, który nie mógł być dłuższy niż trzy doby. Zatoka Gdańska i jej najbliższe okolice były patrolowane przez polskie i sowieckie jednostki służby granicznej i floty wojennej.
Nasz plan polegał na wypłynięciu kutra na połów, jak zwykle wcześnie rano. Całodzienny połów w Zatoce Gdańskiej, niedaleko od brzegu, ostentacyjnie rzucając się w oczy łodziom patrolowym. Po zmroku kuter miał podpłynąć do brzegu w umówionym miejscu i nawiązać z nami kontakt za pomocą umownych sygnałów świetlnych. Po zidentyfikowaniu się obu stron kuter miał spuścić gumowy ponton z Romanem i z jednym z rybaków. Podpłynąć do brzegu, zabrać nas i wrócić do kutra. Kuter razem z nami miał popłynąć na drugą (północną) stronę Helu, gdzie czekać na nas będą Duńczycy. Taka była wersja wyjazdu w wydaniu przeznaczonym dla Kaszubów.
Po dokładnym uzgodnieniu powyższego planu w ciągu najbliższego tygodnia silnik kutra przeszedł przegląd techniczny w oczekiwaniu na dłuższy rejs. „Karol” przemycił na pokład świeżo kupiony duży gumowy ponton, zdolny pomieścić sześć osób. Do uzgodnienia pozostała sprawa znalezienia odpowiedniego miejsca na desant. Po spenetrowaniu okolic i długich godzinach spędzonych nad mapą wybraliśmy brzeg morski na północ od Sztutowa.
Sztutowo było wioską leżącą około 30 kilometrów na wschód od Gdańska, prawie u zachodniego końca Mierzei Wiślanej. Połączone było z Gdańskiem szosą i kolejką wąskotorową. Tuż przed Sztutowem, między torami kolejki a lasem dochodzącym do brzegu morza, leżał były niemiecki obóz koncentracyjny Stutthof.
Pierwsza próba ucieczki
Wyjechaliśmy kolejką każdy osobno, Tomaszewscy, ich znajoma, „Mazur” i ja. Wczesnym popołudniem zbliżamy się do Sztutowa. Kolejka zwalnia. Zbliżamy się do stacji kolejowej. Jedziemy wzdłuż obozu koncentracyjnego. Prawie jednocześnie, ale z rożnych wagonów wyskakujemy w miękki śnieg i znikamy między pustymi barakami. W tym czasie obóz był zupełnie pusty i porzucony . Nie miał jeszcze charakteru muzeum, który ma dzisiaj. Miejsce spotkania: krematorium. Blaszane wieńce, którymi obwieszony jest budynek krematorium, poruszane lekkim wiatrem wydaja głuchy, przejmujący dźwięk. Przycupnięci pod ścianą krematorium czekamy na zmrok.
W tym czasie nasz kuter łowi ryby w Zatoce Gdańskiej. Na połów wypłynęli wcześnie rano. Na pokładzie byli: „Karol”, Roman i trzech Kaszubów. Łowili na wysokości Sztutowa. Po zmroku zaczęli podpływać do brzegu. W początkach lutego noc zapada wcześnie. Ruszamy spod krematoryjnych pieców, prosto na północ, przez las w kierunku morza. Droga nie jest daleka, chyba cztery kilometry. Noc jest ciemna, bez gwiazd i księżyca, ale czysty, biały śnieg ułatwia widoczność. Las jest wysokopienny, poszycie znikome. Smukłe, wysokie sosny kołyszą się wolno i szumią. Po chwili do szumu drzew dołącza szum morza.
Dochodzimy do piaszczystej plaży, raczej wąskiej w tym miejscu i zupełnie pustej. O północy, leząc na skraju lasu, zaczęliśmy za pomocą latarek nadawać sygnały prosto przed siebie, na czarne jak smoła morze, wypatrując i czekając na odpowiedź z kutra, który gdzieś tam powinien pływać. Sygnalizowaliśmy z dobre dwie godziny, bez najmniejszych rezultatów.
Dzisiaj, pisząc te wspomnienia, wróciłem raz jeszcze do mapy wybrzeża. Plaża, na której byliśmy tej nocy, zaczyna się jakieś 20 kilometrów na wschód od ujścia Wisły i ciągnie się kilkadziesiąt kilometrów na wschód poprzez Krynicę Morską do granicy sowieckiej. Za mało znaliśmy ten odcinek wybrzeża, żeby wytypować i zlokalizować jakieś obiekty czy znaki szczególne ułatwiające nawigację kutrem i to w nocy. Zziębnięci i w nie najlepszym nastroju wróciliśmy do Sztutowa, gdzie w najbliższej obozu chacie, zamieszkałej przez dostatecznie wystraszonych autochtonów, doczekaliśmy rana i pierwszej kolejki do Gdańska.
Kuter wrócił do portu w Gdyni następnego dnia. Dzień później spotkaliśmy się z „Karolem” i Romkiem. Pływali wzdłuż brzegu, jak im się wydawało Sztutowa, dawali sygnały, czekali na nasza odpowiedź, której nigdy nie dostali. Nad ranem odpłynęli od brzegu i kontynuowali łowienie ryb.
Ślub w międzyczasie
Wróciliśmy do Warszawy żeby przemyśleć cały plan raz jeszcze. Jest luty 1949. Aresztowania zataczają coraz szersze kręgi. Pętla stalinizmu zaciska się coraz bardziej i dławi wszystkie dziedziny życia. Nie wolno nam odkładać wyjazdu! Wyjechać z Polski musimy za każdą cenę. Innej alternatywy nie ma.
Po przeanalizowaniu raz jeszcze planów naszej ucieczki doszliśmy do wniosku, że najsłabszym punktem w naszym planie jest moment porozumienia i identyfikacji kutra z lądem. To było powodem naszego niepowodzenia w Sztutowie Za właściwe rozwiązanie problemu uznaliśmy wybór takiego miejsca spotkania pontonu z nami, które będzie łatwe do znalezienia dla kutra, nawet w wypadku kiedy miejsce takie będzie niewygodne czy niebezpieczne dla nas, czekających na ladzie. Uważaliśmy, że taki wyjazd, że tak powiem, WOP-owi pod nosem, może mieć większą szanse powodzenia, właśnie przez swoja śmiałość i brawurę. Wiadomo: najciemniej jest pod latarnią.
Znajoma Tomaszewskiego, która brała udział w naszej pierwszej, nieudanej próbie ucieczki, zapewne zniechęcona niepowodzeniem, zrezygnowała z brania dalszego udziału w naszej wyprawie. W ten sposób w naszym zespole, ograniczonym ilościowo wielkością pontonu, znalazło się jedno wolne miejsce. „Karol” akurat był w Warszawie. Wziąłem go na rozmowę „w cztery oczy” i oświadczyłem, że możemy teraz wziąć z sobą jeszcze jedną osobę i że tą osobą będzie Hanka, moja narzeczona, która wróciła do kraju po powstańczej niewoli w Niemczech, w dużej mierze z mojej namowy. Nie mogę zostawić jej teraz samej w Polsce. Zdawałem sobie sprawę z tego, że o ile nie wyjedziemy razem, to drogi nasze rozejdą się na zawsze. Uważałem to za nie do przyjęcia.
Ślub wzięliśmy 21 lutego w naszym kościele parafialnym pod wezwaniem św. Stanisława Kostki na Żoliborzu. Ze ślubem mieliśmy trochę kłopotów. Ksiądz proboszcz, prałat Ugniewski, nie chciał nas pobłogosławić w trybie przyspieszonym, bez obowiązujących trzytygodniowych zapowiedzi. My oczywiście nie mieliśmy na to czasu – SPI-38 czekał na nas w Gdyni. Postanowiłem zagrać va banque i wybrałem się do biskupa urzędującego w siedzibie Arcybiskupstwa Warszawskiego, które w tym czasie mieściło się w „Romie” na ulicy Nowogrodzkiej, księdza Choromańskiego.
Tam pod tajemnicą spowiedzi wyjawiłem Jego ekscelencji nasz problem. Biskup Choromański bez słowa wyciągnął z biurka odpowiedni formularz zezwalający na „szybki ślub”. Do dzisiejszego dnia podziwiam biskupa Choromańskiego, za jego dobrą wolę i odwagę. W tym czasie mógł się spodziewać prowokacji, które były na porządku dziennym. Zezwolenie, które dostałem (podpisane przez samego biskupa) zrobiło piorunujące wrażenie na naszym żoliborskim proboszczu. Ślub zaaranżowaliśmy w ciągu jednego dnia. O ile pamiętam, skrzypce i Ave Maria były za darmo – łaskawy udział parafii w naszej uroczystości.
Z Warszawy wyjechaliśmy wieczorem, noc poślubna spędzając w zatłoczonym wagonie kolejowym. 22 lutego byliśmy w gościnnym domu ciotki mojej nowej żony w Sopocie. 23-go, razem z Hanką poszliśmy na pierwszy spacer na plaży w Siankach, niedaleko Westerplatte (Dzisiaj ta część Gdańska nazywa się Stogi). Otuleni szalikami w szary zimowy dzień, musieliśmy patrolom WOP-u wydawać się mocno zakochaną parą, zainteresowaną tylko sobą. A my notowaliśmy trasę i czas przemarszu patroli. Już chyba w czasie pierwszego spaceru Hanka powiedziała: jeśli znajdę bursztyn, to uda nam się szczęśliwie wyjechać. W tym momencie schyliła się i podniosła mały bursztyn. Nosi go dzisiaj oprawiony w wisiorek. Po paru dniach zapadła decyzja: wyjeżdżamy z Sianek.
Ucieczka z Polski
7-go marca SPI-38 wypływa o świcie na trzydniowy połów. Na pokładzie, jak poprzednio, jest „Karol”, Romek i 3 Kaszubów. Łowią cały dzień. Tego samego dnia wieczorem jechaliśmy tramwajem do Sianek: Tomaszewscy, „Mazur”, Hania i ja. Wysiedliśmy na ostatnim przystanku. Wysiadając szepnąłem Tomaszewskiemu do ucha: panie mecenasie, co za luksus, wyjeżdża pan tramwajem z Polski. Zapadał mrok, nie widziałem jak zareagował na moja uwagę. Od pętli tramwajowej ostatniego przystanku ruszyliśmy w lewo, wzdłuż wysokiej skarpy. Po lewej stronie rósł sosnowy lasek i krzaki. Po prawej stronie, poniżej skarpy, leżał wąski skrawek piaszczystej plaży, ten sam, na której Hania znalazła swój bursztyn.
Po krótkim marszu, zatrzymaliśmy się zajmując stanowiska na skraju skarpy. Hanie wsadziliśmy na sosnę, gdzie ukryta w gałęziach pilnowała teczki mecenasa i dwóch litrów spirytusu należącego do „Mazura”. Muszę zaznaczyć, że „Mazur” nie był człowiekiem pijącym, a spirytus jak wiadomo, na całym świecie zastępuje najlepszą walutę. Hania siedziała na drzewie nie w celach obserwacyjnych, lecz w założeniu, że jeśli znajdzie nas WOP, to może jej, ukrytej w gałęziach, nie zauważą.
Zrobiło się ciemno. Leząc obok siebie, nie czekaliśmy na sygnały z kutra, ale zaczęliśmy nadawać umowne sygnały latarkami. Tak jak w Sztutowie, noc była ciemna, bez gwiazd i księżyca. Leżeliśmy na krawędzi skarpy w płytkim śniegu. Poniżej nas języki płaskich fal z cichym sykiem lizały piasek plaży. Nie minęło 20 minut, kiedy nagle z ciemnej nocy, cicho jak duch, wypełzł na piasek żółty ponton (Hania do dziś twierdzi, że ponton był czarny). Było tak ciemno, że nie widzieliśmy jak podpływał. Ot nagle, jak zjawa, leży na piasku, a w nim Roman i jeden z Kaszubów. Zerwaliśmy się do skoku i w dół skarpy ruszyliśmy do brzegu morza.
Prawie dobiegłem do wody, kiedy zdałem sobie sprawę, że zostawiłem żonę na drzewie. Jeden „Mazur” nie stracił głowy i zaraz po wylądowaniu pontonu pobiegł Hani pomóc zejść z drzewa. Dowodem jego prawdziwych intencji był fakt, że zapomnieliśmy o butelkach spirytusu. Wedle wcześniej uzgodnionego planu każdy z nas miał wyznaczone miejsce w pontonie. Po trzech wzdłuż burty, Hania siedziała w środku, w futrzanej pelisie, dwóch swetrach, trzech parach majtek i… w wodzie.
Lądowanie i załadowanie pontonu przebiegło bardzo sprawnie i nie mogło trwać dłużej jak minuta czy dwie. Jak cień rozpłynęliśmy się w ciemności morza i nocy. Na skarpie zostały zapewne ślady w śniegu. Na piasku nasze ślady zmyły fale. Płynęliśmy na cztery krótkie wiosła. Dwa po każdej stronie. Na ślepo, prosto przed siebie, byle dalej od brzegu. Siedziałem odwrócony twarzą do lądu. Powoli oddalał się brzeg. Rozpływały w ciemności pojedyncze światła. Bladła sina łuna nad miastem. Czy zdawałem sobie sprawę, że wyjeżdżam z Polski na zawsze?
Ponton był mocno obciążony i burty leżały nisko nad wodą. Co chwile mała fala przelewała się przez burtę. Dwóch z nas stale czerpało i wylewało wodę. Cienka, krucha warstwa lodu zamarzała na ubraniu. Płynęliśmy w morze szukając kutra, który dla bezpieczeństwa zgasił światła i wyłączył motor. Po kilkunastu minutach zaczęliśmy się niepokoić. Niebo i woda zlane w jedną czarną masę, nie stanowiły tła, na którym można by zauważyć sylwetkę kutra. Nagle, tuż przy nas, odezwał się silny głos silnika i potężna bryła kutra ukazała się prawie nad naszymi głowami. „Karol” zaniepokojony naszą nieobecnością uruchomił motor i z sondą w ręku powoli płynął w kierunku lądu. Sprawnie wciągnięto nas na pokład i po chwili siedzieliśmy w ciepłym kubryku, a kuter, ciągle bez świateł, ale pełną mocą swego silnika płynął na północ.
Dalsza część moich wspomnień jest powtórzeniem opowiadań moich współtowarzyszy ucieczki. Sam bowiem niewiele pamiętam. Parę minut po zaokrętowaniu zacząłem rzygać. I tak rzygałem dwie noce i jeden dzień. Przerwałem dopiero po wyjściu na stały ląd. Na usprawiedliwienie muszę wyjaśnić, że kuter, na którym płynęliśmy, nim nas podebrał, spędził cały dzień na łowieniu ryb. Luki załadowane były śmierdzącymi rybami. Pośrodku zaś kubryku stał żeliwny piecyk, na którym Kaszubi smażyli ryby i co gorsze ich ulubiony przysmak, rybia wątrobę.
Na dodatek, kiedy wyszliśmy z Zatoki Gdańskiej na otwarty Bałtyk, zaczęła się duża fala, równomiernie huśtająca kutrem. Jednocześnie cała kajuta trzęsła się od rozdygotanego, mocnego ponad miarę, świeżo odremontowanego silnika. W takiej sytuacji leżałem huśtany i trzęsiony jednocześnie na górnej koi po portsajdzie, jak od lat w marynarskiej gwarze nazywają lewą stronę majtkowie z Żoliborza. Leżałem z blaszanym kubełkiem zawieszonym na linie tuż przy mojej głowie, będąc święcie przekonany, że nie dożyję następnego dnia. Ale wróćmy do naszej ucieczki.
Jest noc. Płyniemy na północ, niby żeby się spotkać z duńskim kutrem. Po wyjściu za półwysep Hel, zmieniamy kierunek na zachodni. „Karol” uzbrojony w rakietnicę, broń straszną kiedy użyta z bliskiej odległości, oznajmia rybakom, że żadnego spotkania z Duńczykami nie będzie i że płyniemy na Bornholm. Po krótkim proteście wydawało się, że Kaszubi pogodzili się ze swoim losem. Niestety wystarczyła chwila nieuwagi, żeby jeden z nich rozbił kompas. Zostaliśmy zdani na gwiezdną nawigację. Na szczęście każdy z nas wiedział jak wygląda i gdzie znaleźć gwiazdę polarną.
Okazało się później, że to niezupełnie wystarcza. Płyniemy cały czas z wygaszonymi światłami. Przychodzi dzień, nie ma gwiazd i płyniemy zupełnie na ślepo i w strachu, żeby nie nadziać się na polskie, sowieckie czy niemieckie okręty. Noc przynosi burzę. Huśta jak nieszczęście. Zaczynamy kręcić się w kółko. Drugiego dnia o świcie wielka konsternacja. „Mazur”, który wyszedł na pokład, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza, nagle schodzi, a właściwie spada do kubryku z drabinki prowadzącej na pokład z rozdzierającym wrzaskiem: ZIEMIA!
Okazuje się, że ziemia i to po obu stronach. Płyniemy szerokim pasem wody. Z lewej strony dość blisko brzeg, z prawej na horyzoncie linia lądu. Zupełnie nie wiemy, gdzie jesteśmy. Naprzeciw płynie statek pod brytyjską banderą. Podpływamy do statku i dowiadujemy się, że po lewej stronie to Szwecja, a ląd po prawej to szwedzka wyspa Oland i ze za parę godzin powinniśmy dopłynąć do portu Kalmar.
Radość ogromna, że to nie Dania i Bornholm, i że właściwie celowaliśmy zupełnie inaczej a trafiliśmy wyśmienicie, choć przypadkowo. Wywieszamy polską banderę i rzeczywiście po paru godzinach zawijamy do portu w Kalmar. Nie wiem, czy z nadmiaru wrażeń, czy też po prostu z braku znajomości sztuki żeglarskiej, uderzamy dziobem kutra w kamienne nabrzeże portu. Z daleka widać migające światła policyjnego samochodu. Jeden po drugim wyskakujemy na ląd. Jesteśmy w Szwecji. Godzina chyba plus-minus 14:00. Na pewno 9-go marca 1949 roku. Trasa naszej ucieczki: Sianki – Gdańsk – Kalmar.
Epilog
Prosto z portu przewieziono nas na posterunek miejscowej policji. Hanię i mnie zamknięto w jednej, nieprzyzwoicie czystej i eleganckiej celi. Nagle słychać zgrzyt klucza, otwierają się okratowane drzwi i do celi wchodzi policjant niosący na tacy dzbanek gorącej kawy, dwie filiżanki i cudownie pachnące drożdżowe ciastka. To nasze pierwsze zetknięcie się z tubylcami w mundurach było raczej szokujące. Później różnie bywało.
Kaszubi z pomocą polskiego konsulatu wrócili do Polski, konsulat zaś wytoczył „Karolowi” i Tomaszewskiemu (właścicielom kutra) proces sądowy, oskarżając ich o porwanie kutra. Proces toczył się prawie dwa lata. Wygrali go „Karol” i Tomaszewski. Postanowili popłynąć do Tangieru, gdzie spółka polskich marynarzy prowadziła lukratywny szmugiel ludzi i broni do Izraela. W drodze, gdzieś na wysokości Holandii złapał ich silny sztorm i osiedli na mieliźnie. Holenderski holownik ściągnął ich do najbliższego portu. Koszty tej akcji ratowniczej przekraczały możliwości finansowe naszych żeglarzy. SPI-38 został sprzedany.
Rodzina Tomaszewskich emigrowała do Australii. Dzisiaj, i mecenas Tomaszewski i jego syn nie żyją. „Karol” zaciągnął się jako marynarz na holenderski statek handlowy, rok później emigrował do Kanady. Zmarł po ciężkiej chorobie w 1995 roku. Romek ożenił się w Szwecji i razem z żoną emigrowali do Kanady, gdzie straciłem z nim kontakt. „Mazur” po dwuletnim pobycie w Szwecji też emigrował do Kanady, gdzie zmarł w 1998 roku. Jego prochy złożono dwa lata później w grobie rodzinnym na warszawskich Powązkach. On jeden z nas wszystkich wrócił do Polski, choć w sposób raczej nietypowy.
Hania i ja w 1951 roku przenieśliśmy się ze Szwecji do Kanady, gdzie mieszkamy już 60 lat. Okazuje się, że niedostatecznie długo żeby zapomnieć o naszej bałtyckiej przygodzie sprzed lat.
Maciej Szymański