Ryszard Mikołajczuk – „Szkot”
Zostałem aresztowany 3 lipca 1948 r. w Siedlcach. Pierwsze przesłuchania i śledztwo odbywało się w Komendzie Powiatowej Milicji Obywatelskiej w Siedlcach. Przesłuchania prowadził oficer śledczy Kowalczyk, odbywały się one w dużym pokoju połączonym z jego mieszkaniem służbowym. Przed drzwiami od strony schodów stał na warcie funkcjonariusz pod bronią. Przed przesłuchiwaniami musiałem rozbierać się do naga. Od pierwszych słów aż do opuszczenia pokoju słyszało się więcej „łaciny” i przekleństw w języku rosyjskim jak wyrazów polskich. Prawie po każdym zadanym pytaniu szła w ruch nahajka, bez względu na to co i jak odpowiadałem. Kiedy śledczy zmęczył się biciem nahajką przechodził do bicia kantem długiej linijki drewnianej. Wybierał przy tym najbardziej intymne części ciała, pomagał mu przy tym drugi, przywołany funkcjonariusz. Takie przesłuchiwanie trwało na ogół od 3 do 6 godzin. Dla urozmaicenia „zabawy” stosowano również urządzenie prądotwórcze. Jeden z funkcjonariuszy zakładał mi końcówkę przewodu na palec u ręki, a drugi kręcił korbą urządzenia prądowego. Im szybciej kręcił korbą, tym wibracje i elektrowstrząsy były większe i miało się uczucie jakby rozrywania ciała od wewnątrz.
Tylko podczas pierwszego „przesłuchania” padło kilka pytań sensownych dotyczących mojego nazwiska, pseudonimu i kryptonimu oddziału partyzanckiego, w którym służyłem. Później pytania dotyczyły raczej spraw intymnych: Kiedyś ostatni raz pier… ty skur…? Nazwisko tej twojej k…, ileś zapłacił? … co, tylko tyle? … to ja płacę 500 zł, a ty 300 ? … ty skur… wykorzystujesz nasze dziewczyny? I nahajka poszła w ruch. I dalej w koło Wojtek: Iluś zabił naszych, ty skur…? Ażeby jeszcze bardziej urozmaicić sobie zabawę oficer śledczy kazał wprowadzić do pokoju przesłuchań mojego rodzonego brata, Mieczysława, który akurat przyniósł mi kanapki i został zatrzymany przez funkcjonariusza dyżurnego na parterze budynku powiatówki. Ja już byłem po badaniu, w ubraniu, ręce ściągnięte do tyłu i skute kajdanami. Naraz drzwi się otwierają i funkcjonariusz wprowadza mego brata. Następują sceny niemal identyczne jak te, które ja przed chwilą przeżywałem: Rozbieraj się, ściągaj wszystko z siebie, ty skur…, iluś zabił naszych, ty skur… – co chwila nahajka w robocie – gdzie schowałeś broń, ty skur…. I tak w koło Wojtek. Kiedy oficer śledczy już się zmęczył, zrobił się jakby łagodniejszy, wyciągnął paczkę papierosów i zwrócił się do brata z poczęstunkiem. Nie palę – wyjąkał brat. Śledczy dostał szału: Co? Ty nie palisz skur…? Czekaj zaraz będziesz palił, ja cię nauczę! I poszła w ruch nahajka. Brat zaczął palić, ale nie zaciągał się, ponieważ nigdy w życiu nie palił i dym go drażnił. Śledczy znowu dostał szału. Doskoczył z nahajką, brat chcąc zaciągnąć się, zakrztusił się dymem, zaczął kaszleć i charczeć. Nie mogłem na to patrzeć, usiłowałem uwolnić się z kajdan, ale to mi się nie udawało. Trwało to przeszło dwie godziny. Musiałem na to patrzeć. I pomyśleć, że też tyle musiał mój brat Mieczysław wycierpieć tylko za to, że chciał dostarczyć mi do aresztu coś do zjedzenia.
Pewnego razu, gdy zmaltretowany po śledztwie, skuty kajdanami opuszczałem lokal przesłuchań, doskoczył do mnie młody wartownik z karabinem i bez słowa uderzył mnie z furią pięścią w twarz i następnie zamierzył się dołożyć mi kolbą karabinu, ale w porę zrobiłem unik. Ręce miałem skute kajdanami z tyłu, więc nie mogłem się zasłaniać. Wartownik miał może 18 lat, okrągłą, czerwoną twarz z cielęcym wyrazem wiejskiego fornala. Muszę przyznać, że ten jego policzek zbolał mnie tysiąc razy mocniej niż, wszystkie dotychczasowe katusze.
Minęło może 7 dni tych bezsensownych przesłuchań i śledczy pewnego dnia zmęczony kołowrotkiem przekleństw i nahajki, zagadnął do mnie zupełnie z innej jakby strony: kazał mi stanąć pod ścianą i siedząc za biurkiem, wyciągnął ruski pistolet TT, załadował magazynek, wprowadził nabój w komorę lufy i niespodziewanie zapytał: Czy ty wierzysz w Boga? Tak, wierzę – odpowiedziałem. No to klękaj i módl się, bo nadeszła ostatnia twoja godzina, ty sk… – wyciągnął przy tym rękę z pistoletem przed siebie i mierzył w moją stronę. Ale ja miałem już tego dość. Niespodziewanie dla samego siebie wyksztusiłem głośno z siebie: Strzelaj! jak masz strzelać, ja wiem gdzie, kiedy i przed kim mam klękać, na pewno nie przed tobą, ty… Zaschło mi w gardle, ale powiedziałem jeszcze raz śmiało i zdecydowanie: no, strzelaj, tylko już, prędko, co się gapisz!? Szanownego towarzysza śledczego zatkało. Wybałuszył swoje rybie oczy, jakby mnie pierwszy raz zobaczył, opuścił rękę i położył pistolet na biurku.
Muszę przyznać, że ta moja mała chwila jakby egzaminu z własnej godności zadecydowała o moich dalszych losach więziennych, ponieważ od tej chwili zacząłem co raz częściej „stawiać się”, to znaczy odparowywać ciosy, również fizycznie. Kosztowało to mnie dużo zdrowia, ale przyczyniło się do wcześniejszego zwolnienia z więzienia. Ale to już inna, długa historia
Prawie równocześnie, kiedy mnie aresztowano, specjalna ekipa pod dowództwem por. Kowalczyka wtargnęła w nocy do domu moich rodziców w celu przeprowadzenia rewizji. Kilka lat później dowiedziałem się jaki miała przebieg ta „rewizja”. Otóż funkcjonariusze powiatówki wszystko niszczyli pod pozorem szukania broni. Matka moja była bardzo chora i od jakiegoś już czasu nie wstawała z łóżka. Ale bestie te nie zważali na nic, przekleństwami i używając przemocy usiłowali wyrzucić matkę z łóżka, ojciec mój stanął obronie matki. Wywiązała się szamotanina i bójka. Ojciec został tak mocno pobity kolbami, że miał całą głowę pokrwawioną. Pomimo tego, wypchnęli matkę z łóżka, i podarli wszystką pościel, pierzynę i siennik, w poszukiwaniu broni. Ale tego było im jeszcze mało, zawlekli ojca do masarni i tam bili go, ażeby pokazał im, gdzie przechowana jest broń. W końcu funkcjonariusze wepchnęli ojca górnym otworem do wędzarki, krzycząc: Szukaj broni, ty skurw…, nie wyjdziesz stąd, jak nie znajdziesz. Wędzarka nie była duża, a ponieważ masarnia nasza nie pracowała od wojny, i w budynku tym nie było oświetlenia, to milicjanci podpalili w palenisku wysuszone drewno, trociny i papiery, jakie znaleźli obok w wędzarni. Ogień i gęsty dym wypełnił wędzarkę. Na zewnątrz głośne śmiechy i przekleństwa funkcjonariuszy a w środku zbity i sponiewierany człowiek, traktowany ogniem i dymem ku uciesze rozbestwionych stalinowskich pachołków. Aliści sprawiedliwość nakazuje wspomnieć, że był wśród nich jeden, który nie tylko nie brał w tej „zabawie” udziału, ale ośmielił się nawet wypowiedzieć głośno takie zdanie: Czy to jest konieczne? Chwała mu za to. Funkcjonariusz ten nazywał się Mieczysław Strzałek.
Był moim kolegą szkolnym w szkole powszechnej im A. Mickiewicza i był naszym sąsiadem.
Staram się do swoich klęsk życiowych podchodzić sportowo. Kto wychodzi na ring powinien liczyć również z przegraną. Na płaszczyźnie politycznej czy wojskowej przegrana wiąże się przeważnie z poważnymi konsekwencjami. Zwyciężony jest niewolnikiem i jako taki nie ma racji ani żadnych praw – pamiętamy to dobrze z czasów zaboru, następnie z okresu okupacji hitlerowskiej i bolszewickiej.
Własne przeżycia więzienne przedstawiłem nie dlatego, ażeby oskarżać bolszewickich funkcjonariuszu lub roztkliwiać się nad sobą. Chodzi mi głównie o to, ażeby uzmysłowić czytelnikowi jaką gehennę musieli przechodzić wyżej wymienieni oficerowie Podlaskiego Okręgu NSZ w lochach UB i Informacji zanim przeszli na wieczną wartę. Proszę wziąć pod uwagę, że skoro takie metody śledztwa prowadzone były w stosunku do zwykłego strzelca amunicyjnego, to o ileż bardziej wyrafinowane metody stosowano z pewnością w stosunku do oficerów. (Według relacji por. T. Ługowskiego „Krogulca” oficerowie śledczy skakali po powalonym na podłogę por. St. Oknińskim, miażdżąc mu buciorami klatkę piersiową wtedy, kiedy on uskarżał się na chorobę płuc [miał gruźlicę] i prosił lekarza.)
Refleksje osobiste
Zdaję sobie sprawę, że nie poruszyłem wielu wątków życia partyzanckiego w okresie okupacji rosyjskiej, ani nie wyczerpałem dostatecznie tematu. Niech mi zatem wolno będzie na koniec wyrazić moje osobiste spostrzeżenia, uwagi i przeżycia z okresu służby w Narodowych Siłach Zbrojnych.
Przede wszystkim muszę podkreślić wielkie zauroczenie i romantyzm tamtych wydarzeń we wszystkich prawie przejawach życia partyzanckiego. Ten romantyzm i zauroczenie polskością i jej historią wynieśliśmy z ław szkolnych i domowych pieleszy. Byliśmy zafascynowani nie tylko bohaterskim wyczynami, pana Skrzetuskiego, Wołodyjowskiego, czy Kmicica, ale również legendarnymi bohaterami Powstania Warszawskiego, cichociemnymi, dowódcami oddziałów partyzanckich z legendarnym majorem Hubalem na czele. Byliśmy wychowani na powieściach Sienkiewicza, poezji Mickiewicza, Asnyka, Konopnickiej na poezji Młodej Polski i na piosenkach legionowych. Nowe pieśni partyzanckie i fama poszczególnych dowódców: „Ponurego”, „Zenona”, „Ognia”, „Młota” i innych roznosiła się po całej Polsce. Któż z nas młodych urwisów nie chciałby być partyzantem, nie chciałby wsławić się w walce o wolność i niepodległość ojczyzny?
Każda okazja była dobra, każdy kontakt przybliżający do możliwości walki z okupantem najpierw niemieckim a później rosyjskim był jakby darem z nieba, który chwytało się z młodzieńczą skwapliwością. Wszystko, co związane był z losami naszej ojczyzny było dla mnie bardzo interesujące i pobudzało wyobraźnię. A więc kiedy otrzymałem od mego kolegi szkolnego Tolka Makarskiego propozycję przystąpienia do organizacji, nie zastanawiałem się długo. Przysięgę złożyłem trzymając w ręku, wspólnie z sierżantem „Walkiem” ryngraf z Orłem i Matką Boską Częstochowską, powtarzając słowa wypowiadane przez „Walka”, mego przełożonego:
Wstępując w szeregi Narodowych Sił Zbrojnych przysięgam Panu Bogu Wszechmogącemu w Trójcy Świętej Jedynemu i Matce Boskiej Częstochowskiej Królowej Korony Polskiej że:
walczyć będę z okupantem bolszewickim i jego zwolennikami aż do zupełnego zwycięstwa; tajemnic organizacji strzec będę pilnie i sumiennie i nie ujawnię ich nawet pod groźbą utraty zdrowia lub życia; rozkazy przełożonych organizacji wypełniać będę sumiennie i bez zastrzeżeń.
Tak mi dopomóż Bóg i Święty Jego Krzyż.
Po złożeniu przysięgi stałem się żołnierzem siedleckiej placówki Pogotowia Akcji Specjalnej NSZ podległej por. Stanisławowi Oknińskiemu, „Zychowi”. Miałem wtedy 18 lat i byłem uczniem trzeciej klasy Gimnazjum Mechanicznego im St. Staszica w Siedlcach. Niespełna rok później zostałem przydzielony do oddziału partyzanckiego PAS NSZ pod kryptonimem „Wiąz”, którego dzieje pokrótce opisałem. W moim szkicu historycznym nie przedstawiłem ani środowiska, ani tła, tylko same fakty. Tymczasem tzw. imponderabilia są nie mniej ważne od faktów, czasami nawet ważniejsze, bo zdarzenia wypływają niejako z nich jak woda ze źródła. Dlatego spróbuję teraz pokrótce opowiedzieć o rzeczach nieuchwytnych, ale nie mniej istotnych.
Wyobraźmy sobie grupę chłopców w wieku od 16 do 23 lat, którzy nagle opuszczają rodzinne gniazda i znajdują się w diametralnie odmiennej sytuacji i jak jeszcze przed godziną. Są to chłopcy pochodzący przeważnie z biednych rodzin wiejskich lub miejskich, ambitni, i o pewnym poziomie intelektualnym i moralnym. Każdy z nas opuścił naukę w gimnazjum, będąc już w czwartej klasie, co miało wtedy pewne znaczenie. Ale pomimo to, byli to jeszcze prawie dzieci, nie wyłączając 23-letnich oficerów, którzy kierowali tą grupą. Oczywiście każdy z nas był święcie przekonany o swojej dorosłości i dojrzałości pod każdym względem.
Każdy z nas był po uszy zakochany w jedynej, zdawało mu się na świecie, dziewczynie, zakochany pierwszą, wielką miłością bez granic. Wyruszając w pole każdy oprócz wałówki na drogę, zabrał ze sobą jakże różne doświadczenia, przyzwyczajenia, fantazje i kompleksy. Tylko miłość, najczęściej wstydliwie, głęboko w sercu skrywana, miłość do ukochanej i miłość do Ojczyzny była niezmienna i prawdopodobnie jednakowo wielka u wszystkich. Kiedy, wyruszywszy wczesną wiosną z rogatki siedleckiej, po całonocnym marszu obudziliśmy się po pierwszym krótkim noclegu na murawie, znaleźliśmy się na innym świecie. Dla mnie był to świat nieopisanie piękny i zarazem fantastyczny. Dookoła puszcza ze starymi, wysokimi drzewami, z pośród których rozróżniałem z początku tylko sosny, świerki, brzozy i dęby. Niebawem mogłem podziwiać majestatyczne jodły, jedyny wielki rezerwat jodłowy w środkowej Polsce tak daleko na północ wysunięty. Istne cuda przyrody! Czyste, rzeźwe powietrze, błękit nieba w dzień, i rozgwieżdżone sklepienie nieba w nocy. Wszystko to miałem przed oczami, przed sobą na wyciągnięcie ręki i to nie dozowane na czas kilkugodzinnej wycieczki, ale zawsze, w każdej chwili dnia i nocy. Kto nie przeżył choćby rok pod przepięknie ubarwionym, a w nocy rozgwieżdżonym, polskim niebem, mając pod stopami kobierzec utkany z mchu, jagód, najprzeróżniejszych traw, ziół i polnych kwiatów, mając te wszystkie cuda jakby do swojej wyłącznej dyspozycji, ten nie wie tak naprawdę czym obdarzył nas stwórca, jak piękny jest nasz kraj ojczysty. My mieliśmy to szczęście, że mogliśmy nieprzerwanie, o każdej porze dnia i nocy wchłaniać w siebie te nie zwykłe cuda przyrody prawie przez cały rok 1947. Było to możliwe dlatego, że z grubsza biorąc byliśmy ciągle w marszu, nie tylko w nocy, co było regułą, ale też o świtaniu, o zachodzie słońca, a czasami również w skwarze dnia lub w czasie ulewy i burzy.
Bardzo przejmujące, niezapomniane wrażenie robiło na mnie ujadanie psów, gdy idąc gęsiego zbliżaliśmy się o świcie do jakiejś wioski. Czerpanie w nocy wody ze studni z żurawiem, pocichutku, ażeby nie obudzić gospodarzy. Czasami zamiast wody wyciągaliśmy ze studziennej czeluści wiadro pełne mleka lub śmietany. Było przepyszne i prosto od krowy. W ogóle wszystko było wtedy pyszne. Chleb ze szmalcem lub słoniną smakował lepiej jak schaboszczak, bo częściej chodziliśmy o pustym żołądku niż najedzeni.
Życie pełne przygód i niebezpieczeństw smakuje zawsze lepiej niż uregulowane życie codzienne. Nie było czasu na deliberowanie, ani prawie na nic. Nigdy żaden z nas nie miał czasu na tyle, ażeby się choć raz porządnie wyspać. Z obozowiska wymarsz na akcje odległe co najmniej 15 do 20 km i więcej, po akcji szybki odskok do miejsca postoju – łącznie od 30 do 40 km w pełnym uzbrojeniu, w szynelach, ze skrzynkami amunicji na plecach. Czasami po drodze spotkaliśmy jakąś dziewczynę idącą drogą leśną, Boże! jakby się chciało zagadnąć, poflirtować albo coś jeszcze! Ale gdzie tam! Nie można było zatrzymać się ani na chwilę, chyba że dowódca zarządził tzw. zakurkę. Im bardziej życie nasze było zagrożone, tym bardziej czuło się jego powab, jego wartość. Z każdym miesiącem robiło się wokół nas ciaśniej. Co raz częściej spotykaliśmy na szosach wojskowe patrole samochodowe z przyciemionymi reflektorami. Co raz częściej wioski wokół Jaty przeczesywane były przez KBW lub UB.
Choć obowiązywał u nas bezwzględny zakaz picia, to jednak komendanci nasi por. „Mrok” i „Nałęcz” dali nam dyspensę na święto żołnierza w dniu15 sierpnia 1947 r. Nasz nieoceniony kucharz „Grom” przyrządził świetny likier kakaowy. Każdy dostał lampkę około 100 gram tego „eliksiru”, który rozgrzał nas i pokrzepił. Nie wiem w jakiej partyzantce służyli panowie Ford, Kawalerowicz czy Wajda, pokazując w swoich filmach jak to partyzanci nic, tylko ciągle raczyli się szklanicami pełnymi bimbru. U nas przynajmniej było to wykluczone.
Wielkie wrażenie robiła na mnie modlitwa, odmawiana przez nas głośno podczas porannego i wieczornego apelu. Modlitwa Ojcze nasz, któryś jest w niebie, deklamowana z wielką powagą pod gołym niebem, a dokładnie pod wiecznie zielonymi jodłami lub sosnami, w scenerii, jakiej by najzdolniejszy nawet reżyser nie wymyślił, krzepiła nas, dodawała sił i otuchy. Do dziś stoi mi przed oczami nasz oddział w szeregu, kiedy to na apelu porannym szef oddziału kpr. „Mały” zdaje raport dowódcy por. „Mrokowi”. Przed frontem oddziału stoi dowódca por. saperów Tadeusz Moniuszko „Bej”, „Mrok”, z boku o pół kroku w tyle stoi komendant okręgowy PAS kpt. Stanisław Okniński „Zych”, „Nałęcz”, „Bronisz”. Po odliczaniu kolejnym i imiennym szef oddziału kpr.”Mały” zdaje raport i powraca do szeregu. Ponieważ byłem najmniejszy, stałem zawsze na końcu i z tego miejsca mogłem dobrze obserwować twarz i postawę każdego z moich wyższych kolegów. O ile dobrze pamiętam kolejność, to pierwszy w szeregu stał zawsze kpr. Karol Sawicki „Mały”, średniego wzrostu, o sylwetce sportowca, cera ciemna, zarost bujny, czarny, włosy jakby z lekka przerzedzone. „Mały” był moim wzorem i idolem Z wielkim respektem wpatrywałem się w jego postać i w jego oczy patrzące z niezwykłą wiernością i zaufaniem prosto w oczy dowódcy, przyjmującego od niego raport. Imponował mi swoją sprawnością i całkowitym oddaniem się dla sprawy. Obok „Małego” stał kpr. Antoni Makarski „Żbik”, „Zjawa”, dowódca sekcji operacyjnej, mój najlepszy kolega z gimnazjum, również piękna sylwetka, twarz o ciemnej karnacji, oczy bystre, spojrzenie pełne fantazji i animuszu. Następny w kolejności był strz. Józef Wyczółkowski, „Grom”, kucharz oddziałowy najwyższy w grupie, prawie dwa metry wzrostu, szczupły blondyn o jasnym i sympatycznym spojrzeniu Obok niego z kolei stał st. strz. Janusz Olko „Kobus”, równie wysoki co „Grom” a poza tym atletycznej budowy, blondyn z sympatycznym półuśmiechem na okrągłej twarzy. Dalej równie piękna, sportowa sylwetka strz. Zdzisława Łysakowskiego, „Danka”, o delikatnej dziewczęcej twarzy, ciemnej karnacji, z dumnym wyrazem twarzy. Obok „Danka” stał strz. Zygmunt Marcinek „Dąbek”, wysoki, jasnowłosy o niebieskich oczach i pucołowatej, rumianej twarzy. Oczy jego były zawsze pełne zachwytu i dumnego zadowolenia z tego, że został przyjęty do naszej grupy partyzanckiej. Chodził on z nami około 2 miesięcy i za to odsiedział później pełne 9 lat we Wronkach. Obok niego stał wyprostowany jak struna najmłodszy żołnierz naszego oddziału strz. Witold Taraszewski, „Orzeł”, „Zryw”, zaledwie 16-letni, ale dobrze zbudowany, wysoki blondyn z krótkim wąsikiem pod nosem, dla dodania sobie powagi, wysokie czoło, nos prosty, spojrzenie wyniosłe, ale szczere i pogodne. Następny z kolei to strz. Marian Kordys, „Boruta”, „Czarny” również wysoki, szczupły, o ciemnej karnacji i czarnych jak kruk włosach, rysy twarzy delikatne, oczy ciemne, bystre. Celowniczy lekkiego karabinu maszynowego, zakochany po uszy w dziewczynie o imieniu Stasia. Po jego lewej stronie stał strz.. Kazimierz Antolak „Halina”, dobrze zbudowany barczysty chłopak z bujną czupryną, bystrym spojrzeniem, z twarzą solidnie pokropkowaną piegami, sympatyczny, emanujący energia życiową. Jeden z niewielu ubrany z fasonem po partyzancku, w bluzie wojskowej angielskiej, w bryczesach i butach oficerskich z cholewami.
Obok „Haliny” stał strz. Stanisław Wierzchucki „Błyskawica”, „Sęk”, pięknie zbudowany blondyn o okrągłej, pucołowatej twarzy i wesołych, zawadiackich oczach. Obok niego stał kpr. „Komar” (N.N.), średniego wzrostu, krępy, z bujną ciemna czupryną, śniadej cery, przyszedł do nas w lipcu, z Międzyrzeca Podlaskiego, poważny, skupiony, ciągle milczący. Z Międzyrzeca był również stojący obok niego „Lis”(N.N.), który był u nas bardzo krótko, około miesiąca dostał dwukrotnie przepustkę na jakąś sprawę sądową, rodzinną i z przepustki już do nas nigdy nie wrócił. Czyżby był wtyką ubowską?. Obok „Lisa” stał strz. Wacław Kalicki, „Wrzos”, „Parasol”, ciemnoblondyn z bujną, kręconą czupryną jakby przed chwilą zaondulowaną u fryzjera. Na samym końcu stał najniższy wzrostem, strz. Ryszard Mikołajczuk, „Ryś”, „Szkot”, niski, krępy, z okrągłą pucułowatą twarzą, często zamyślony i jakby nieobecny w grupie, ale przytomny na tyle, na ile było to konieczne. Nazywano go naukowcem, bo nosił słownik polsko-niemiecki w plecaku, i właściwie oprócz tego, że miał łatwość pisania wierszem i czasem nawet rymował kolegom listy miłosne do narzeczonych, to właściwie był wielką ofermą, z którego oddział nie miał wiele pożytku.
Oprócz tego jednego, niechlubnego wyjątku, oddział składał się ze wspaniałych, wesołych żołnierzy, pełnych wigoru, animuszu i fantazji. Znakomita większość z nich to zarazem bardzo przystojni i urodziwi młodzieńcy, nadający się bez zastrzeżeń do kompanii honorowej. Wszystkich naraz można było ich zobaczyć najczęściej na apelu. Kiedy na tych apelach przyglądałem się ich twarzom, zaciekawiało mnie zawsze co tak naprawdę ich tu sprowadziło, jaka opatrzność zebrała tu, pośród wielkich rezerwatów jodłowych, tych przedziwnych chłopców? Ale trudno było przedrzeć się wzrokiem do głębi ich serc, a oczy, zwierciadła ich dusz, pełne były tajemnic nie do rozszyfrowania. I tak zostało do dziś. Człowiek jest wielką tajemnicą nawet dla samego siebie, a co dopiero dla innych.
Dziś zostało nas tylko już siedmiu z szesnastu żołnierzy, którzy do końca służyli w oddziale. Niedługo wszyscy przejdziemy na wieczną wartę. Mam nadzieję, że dobry Bóg pozwoli nam jeszcze raz stanąć razem wspólnie do apelu w niebiańskim ordynku, podobnie jak w Jacie, w przyjacielskim, niemal rodzinnym kręgu i zobaczyć jak w zwierciadle przepiękne, polskie lasy i pola.
Tymczasem chciałem jeszcze wspomnieć o naszych wartach partyzanckich na ziemi podlaskiej. Dla mnie np. stanie na warcie w głębi puszczy jodłowej, w środku nocy, gdy wszyscy żołnierze śpią snem kamiennym w ziemiankach, było czymś niesamowitym. Jaka cisza wokół, jaka głębia ciszy! Nawet najmniejszego szmeru ucho nie wyczuwa. Jaki spokój, jaki błogi spokój dookoła! Poprzez ażury utkane z gałęzi drzew sosnowych i jodłowych błyszczą gwiazdy na granatowym firmamencie. Wszystko stworzenie odpoczywa po upalnym dniu. Wchłaniam w siebie tę podniosłą ciszę jak błogi eliksir serca. Modlę się bez słów, w milczeniu, podobnie jak wszystko, jak cała przyroda wokół mnie, jak ta niewielka osika obok, której drżące bezszelestnie listki dzięki składają Wszechmocnemu. W takiej ciszy czuje się bliskość Boga, Jego majestat, Jego miłość i opiekę. Kilka kroków naprzód, to znowu do tyłu. Można stać, ale broń Boże, nie opierać się o drzewa! Pamiętaj, nie wolno, bo zaśniesz! A musisz czuwać, aby ci w ziemiankach mogli spokojnie snuć swoje senne marzenia, żeby mogli choć trochę wypocząć po akcji. Innym razem miałem wartę w obejściu gospodarskim na Koloniach Śmiarskich. Ale byłem tak zmęczony i śpiący, że co i rusz oczy kleiły mi się „na mur”. Ażeby nie usnąć cały czas maszerowałem po podwórzu, ale czułem, że i to nie pomaga, że śpię chodząc. Wtedy olśniła mi zbawcza myśl, że przecież obok mnie znajduje się głęboka studnia pełna lekarstwa na senność. Wydobyłem wiadro lodowatej wody i chlust sobie na łeb. Pomogło, ale nie na długo. Dobrze, że mój kolega szkolny, kpr. „Zjawa”, który był wtedy rozprowadzającym, zauważył moje zmęczenie i zastąpił mnie, przejmując ode mnie wartę. Chwała mu za to!
Choć służba nasza była ciężka i czasu brakowało na wszystko, to jednak, zwłaszcza w pierwszych miesiącach dało się wykroić trochę czasu na rekreację. Pamiętam mały biwak na jakiejś dużej polanie w głębi lasów, w Jacie. Po zjedzeniu śniadania, czarny chleb z soloną słoniną smakował wyśmienicie, mieliśmy wolny czas. „Sęk” wyjął organki i zaczął przygrywać melodie ludowe z Podlasia. Następnie śpiewaliśmy piosenki partyzanckie, w końcu „Danek” zaintonował piosenkę rosyjską. Śpiewaliśmy popularną „katiuszę”, potem „Danek” solo zaśpiewał piękną pieśń rosyjską Na zakacie stoi barin… kto jego znajet, zaczem on margajet itd. Danek miał piękny głos, śpiewał przepięknie jak urodzony piosenkarz na scenie. A scenerię mieliśmy naprawdę cudną. Były to bardzo przyjemne i niezapomniane chwile. W takich wolnych chwilach kpt. „Bronisz” opowiadał nam różne kawały, najczęściej żydowskie, które były najdowcipniejsze, albo opowiadał nam o partyzanckich wyczynach kpt. „Remisza”, o oddziale „Zenona”, „Młota” i innych. Słuchaliśmy go jak urzeczeni, bo był wspaniałym gawędziarzem i kawalarzem.
Dlatego o tym wspominam, by rozwiać mity o rzekomym skrajnym nacjonaliźmie i antysemityźmie NSZ i Polaków w ogóle. Przez okres dwóch lat przynależności do NSZ nie słyszałem nigdy antysemickich akcentów w jakichkolwiek wypowiedziach i działaniach moich przełożonych i kolegów. Jeśli kpt. Okniński opowiadał kawały żydowskie, to czynił to dla pokazania specyficznego humoru żydowskiego, życzliwie, bez żadnych podtekstów. Rodzina kpt.”Bronisza” przechowywała w czasie okupacji hitlerowskiej Żydów, niejednego uratowała. Taki sam „wyczyn antysemicki” ma na swym koncie także rodzina piszącego te słowa i rodziny naszych kolegów pochodzących ze wsi. (Np. stryj kpt. Oknińskiego „Zycha” ukrywał przez cały okres okupacji w majątku Stanisławów-Drupie, Żyda dr Turskiego i jego rodzinę. Moja rodzina uratowała wielu Żydów, dając im chwilowe schronienia w zabudowaniach, należących do nas, a przylegających prawie bezpośrednio do getta siedleckiego. Między innymi uratowaliśmy znanego sklepikarza siedleckiego Leona Goldmana, jego córkę i brata Jonte Goldmana, znanego w Siedlcach brukarza.) Owszem była mowa o Żydach, o zaprzedanych pachołkach Stalina, ale bez uogólniania, wymieniając konkretne osoby i nazwiska, takie jak np. Berman, Różański, Landsberg, Borejsza, Brystygierowa, a w Siedlcach Alberg, Blumsteinowie, Kwiatek i inni., piętnując ich bestialstwo i bandytyzm wobec Polaków, ich zezwierzęcone polakożerstwo. Podobnie nie było wśród nas ksenofobii do narodu rosyjskiego, a tylko do przywódców bolszewickich, do funkcjonariuszy NKWD czy SMIERSZ. Nie mieliśmy nic przeciwko pięknym rosyjskim piosenkom wojskowym i pieśniom ludu rosyjskiego czy ukraińskiego. Natomiast nie mogliśmy się zgodzić na podbój i grabież Polski, obojętnie, czy dokonywali tego Niemcy, Rosjanie czy też ich polscy i żydowscy poplecznicy. Pragnęliśmy Polski niezawisłej, wolnej, rządzonej przez Polaków wybranych w wolnych wyborach. Pragnęliśmy ustrzec siebie i innych przed wywózką na poniewierkę w głąb Rosji, lub przed aresztowaniem i więzieniem w kraju, pragnęliśmy po prostu przetrwać zachowując swoją godność i honor. Na ile nam się to udało, to już inna sprawa.
Chciałbym, ażeby nie zabrakło w tym opracowaniu wzmianki o tych, którzy sami nie wiele mając, dzielili się z nami ostatnim kawałkiem chleba. Mam na myśli mieszkańców wiosek wokół Jaty, mieszkańców Mroczek, Śmiar, Daćbogów, Jagodnego, Żdziar, Gręzówki, Domanic, Jastrzebia, Emilianówka, Wodyń, Seroczyna i wielu innych, którzy w tych biednych czasach byli dla nas bardzo życzliwi i dzielili się z nami wszystkim, co mieli, kiedy przeprowadzaliśmy zbiórkę żywności dla oddziału. Za to zrozumienie i gościnność pomimo zagrożenia represjami, niech wolno będzie dzisiaj w imieniu wszystkich kolegów złożyć im hołd i serdeczne podziękowanie. Bóg wam zapłać! Równie gorące podziękowanie i hołd chciałbym złożyć wszystkim gajowym w całym olbrzymim kompleksie leśnym i jednocześnie w rezerwacie jodłowym Jata, którzy przez cały rok 1947 pomagali nam i wspierali nas w każdy możliwy sposób. Za to, że pozwalaliście nam czerpać wodę dla obozowiska, umyć się w Waszych gospodarstwach, czasem pożywić się i odpocząć. Za to, że powiadamialiście nas o penetracji terenu przez patrole UB, KBW, że udzielaliście nam różnych, interesujących nas informacji, oraz lokali na punkt kontaktowy. Cześć Wam i chwała! Pamiętam dokładnie nazwiska wielu sprzyjających nam gajowych: pana Kubiaka, Cudnika, Michalca, Kędziorę, leśniczego pana inż. Wojewódzkiego z Jagodnego, który miał piękną leśniczówkę podobną do szlacheckiego zaścianka, a co ważniejsze dwie piękne córeczki, w których byliśmy wszyscy zakochani po uszy i każdy chętnie wybierał się do leśniczówki po wodę, śmietanę, po cokolwiek, aby choć przez chwilę móc zobaczyć urocze panienki.
Osobną sprawą było pisanie listów do rodzin i narzeczonych. Pisaliśmy dosyć często listy do rodziców, starając się w czułych słowach, chociaż cokolwiek złagodzić ich ból i niepokój po tak nagłym naszym zniknięciu z domu rodzinnego. Obieg korespondencji był ściśle zakonspirowany, nie wiem do dziś jak to się dokładnie odbywało. Tylko tyle, że do drzwi pukały urocze dziewczyny, przekazywały nie ostemplowany list i znikały błyskawicznie z pola widzenia osoby odbierającej korespondencję. Zarówno obieg korespondencji jak cały szereg innych działań bezpośrednio widocznych a najczęściej głęboko ukrytych i niewidocznych nawet z bliskiej odległości, świadczy o tym, że organizacja wojskowa Narodowych Sił Zbrojnych była świetnie zorganizowana. Tym bardziej, iż im więcej czasu upłynęło od Jałty i Poczdamu, tym trudniejsza była konspiracja i służba w oddziałach partyzanckich. Dzisiaj sam nie mogę wyjść z podziwu, jak to wszystko sprawnie działało. Jak to było możliwe, że mały, zaledwie 16 osobowy oddział, wprawdzie świetnie uzbrojony, ale składający się z samych młodzieniaszków, zdołał w dużym stopniu kontrolować i trzymać w szachu teren wielkości dzisiejszego województwa przez przeszło siedem miesięcy.
Reasumując wypada zaznaczyć, że walka zbrojna z okupantem sowieckim po kapitulacji Niemiec, nie była aż tak bezsensowna, jak to próbują naświetlić niektórzy historycy i dziennikarze. Gdyby nie było partyzantki i ruchu oporu, najprawdopodobniej nie było by również polskiego października, Poznania, Gdańska i nie powstała by Solidarność w 1980 r. Rzeczniczka rządu postkomunistycznego przyznała publicznie w telewizji polskiej w październiku 1997 r., że historia przyznała rację tym, co walczyli z reżymem o Polskę wolną i suwerenną. Mała to wprawdzie dla weteranów tych walk pociecha, ale jednak. Ja mam wielką satysfakcję, że doczekałem się wyzwolenia z pod sowieckiej okupacji i mam nadzieję, że doczekamy się też chwili, kiedy do końca rozpadnie się w proch i pył, nie tylko postsowiecka, ale też „demoliberalna”, promasońska zawierucha. Cieszę się, że dane mi było choć w minimalnym stopniu do tego się przyczynić i byłbym niezmiernie rad gdybym mógł w jakimś stopniu przeszkodzić rozgrabianiu Polski w chwili obecnej.
Przemarsz przez piekło niewoli, przez więzienia dobrze hartuje charakter, w wiezieniu mogłem poznać wielu wspaniałych ludzi, wspaniałych patriotów, których nie spotkał bym nigdzie na świecie. Wspomnę tu tylko postać o niezwykłych wprost walorach moralnych i intelektualnych – dr. Włodzimierza hrabiego Jełowickiego, który z wielką prostotą i pokorą służył ojczyźnie skuteczniej niż ktokolwiek inny. Niezapomniane postacie, kryształowe charaktery można było wtedy spotkać najczęściej w partyzantce i w więzieniu.
Takie to były czasy, taki los zgotowała nam historia.