Wspomnienia Stefana Nowickiego

Wspomnienia

Stefan Nowicki

Od wydawcy „Zapisków” Stefana Nowickiego

Stefan Nowicki urodził się 27 grudnia 1905 roku we wsi Łukowo w województwie warszawskim. Jako bardzo młody chłopak uczestniczył w bitwie warszawskiej w 1920 roku; w latach trzydziestych był aktywnym działaczem Obozu Narodowo-Radykalnego. W czasie II wojny światowej został jednym z przywódców Związku Jaszczurczego i Narodowych Sił Zbrojnych. W latach 1946-1949 był sekretarzem generalnym Zjednoczenia Polskiego w Niemczech. W Australii uczestniczył w pracach wielu organizacji społecznych, głównie w Wiktorii. Jeszcze przed połączeniem się ośrodków niepodległościowych w Londynie, od stycznia 1971 roku reprezentował Prezydenta RP jako Delegat Rządu Rzeczypospolitej Polskiej na Australię w randze ministra nadzwyczajnego i pełnomocnego. Za całokształt swej pracy i działalności publicznej został odznaczony przez prezydenta RP prof. dr. Stanisława Ostrowskiego Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.

S. Nowicki, był z jednej strony lubianym i cenionym działaczem, z drugiej – krytykowanym za brak giętkości w kwestii legalizmu władz RP na uchodźstwie. Był bowiem nieprzejednanym rzecznikim ważności symbolu Polski suwerennej. Pomimo kontrowersji związanych z jego działalnością polityczną, która przecież nieobca jest żadnemu politykowi, miał on serdecznych przyjaciół, którzy pamiętać będą go jednak za to, jakim człowiekiem był dla nich – wzorem do naśladowania ze względu na swoją prawość.

Stefan Nowicki zmarł w Melbourne 26 lutego 1992 r. Notatki oraz zapiski mające stanowić podstawę planowanego przez Stefana Nowickiego „Pamiętnika” zaczęły powstawać po 21 kwietnia 1991 roku. Pod taką datą zapisana została pierwsza karta. S. Nowicki nie rozpoczął tej pracy z własnej woli. Przez miesiące dr Zdzisław A. Derwiński oraz rodzina Nowickich nalegali, aby uporządkował swoje wspomnienia, najlepiej zaś przelał na papier to, co chciałby pozostawić jako pamiątkę swym bliskim, swoim przyjaciołom i Polsce, dla której walczył; której niepodległości doczekał.

Autor przyznawał, że po trudach swojego życia, w którym trafiały się niejedne ofiary i cierpienia, chciałoby się o nich zapomnieć, a nie wracać do nich na kartach pamiętnika. W życiu swym zdecydowanie odrzucał faszystowski i komunistyczny totalitaryzm, który określał mianem ludobójczego ustroju, którego celem było zburzenie dotychczasowego porządku i stworzenie nowego, opartego na terrorze i niewolnictwie. W istnieniu systemów tych upatrywał zagrożenia dla Polski, wskazywał, że dotychczasowe cele faszyzmu i komunizmu to zniszczenie państwa polskiego i wytępienie Polaków.

Stefan Nowicki nigdy nie starał się bezkrytycznie podchodzić do swoich prac. Twierdził, że im więcej będzie krytyki, tym bliższa prawdy będzie historia tego tragicznego dla nas okresu. Dotyczyć to miało i jego zapisków. W tekście, o czym przestrzegał sam autor, być może znajdą czytelnicy pewne nieścisłości i błędy. Pisząc te słowa na kilka miesięcy przed śmiercią, wiedział, że już nie będzie mógł dokonać poprawnej korekty ani złożenia w „Pamiętnik” swoich zapisków.

Uwagę Czytelnika zwrócą zapewne zdecydowane opinie na temat roli Żydów w dziejach Polski oraz ich wpływu na gospodarkę II Rzeczypospolitej. Dla wielu opinie te nie będą politycznie poprawnymi i przez niektórych zostaną odebrane jako kolejny przykład polskiego antysemityzmu. Na zarzuty te odpowiedział Stefan Nowicki swoimi książkami Wielkie nieporozumienie oraz Defamation of Poles. Publikacje te zawierają szczegółową analizę polskiego żydostwa, które mogą posłużyć jako jeden z etapów w dyskusji na temat stosunków polsko-żydowskich.

Całe życie i postępowanie Stefana Nowickiego kierowane było bezwzględną miłością do Polski. Kiedy u kresu swego życia spoglądał na jego bieg, czynił to przez pryzmat potrzeb rodziny – swoich dzieci oraz dalszych potomków. Doceniał i cieszył się ogromnym zainteresowaniem Polską, jakie wykazywały dzieci. Polską, która była bardziej jego ojczyzną niż ich. Polską, której miłość zaszczepił w ich sercach. Z tego też powodu w zapiskach znajdzie Czytelnik dużo jakże emocjonalnych dygresji, dotyczących rodziny autora, jego rodziców, żony i dzieci.

Oddajemy do rąk Czytelnika zapiski byłego Delegata Rządu RP na Australię, osoby, która jak niewiele innych miała wielokrotnie decydujący wpływ na bieg organizacyjnych zdarzeń w naszym społeczeństwie. Pomimo sugestii niektórych przyjaciół Stefana Nowickiego, nie można żadnej części tych zapisków traktować jako politycznego testamentu, bo nie były w tym celu spisane. Są obrazem Polski, Polaków i dziejów naszych, a przede wszystkim losów autora, który tak, a nie inaczej je widział i oceniał.

Zdzisław A. Derwiński

Poniżej przedstawiamy (bez przypisów) kilka fragmentów z obszernych wspomnień Stefana Nowickiego.

Konspiracja NSZ-owska

[…] Grupa „Szaniec” i dowództwo NSZ miały swój plan działania. Bez względu na miejsce, jakie zajmowali Sowieci (z Niemcami przeciwko Zachodowi czy z Zachodem przeciwko Niemcom), uważaliśmy ich za naszych wrogów, nigdy za sprzymierzeńców. I Niemców i Sowietów ustawialiśmy w zależności od ich pozycji militarnej jako wrogów nr 1 bądź 2. Do czasu zwycięstw niemieckich na wschodzie wrogiem nr 1 byli Niemcy. Gdy Sowieci opanowali sytuację na froncie wschodnim pod Stalingradem i było już pewne, że Niemcy wojnę przegrają, wrogiem nr 1 stali się Sowieci. Ustaliliśmy, że w żadnym wypadku nie będziemy pomagać ani Niemcom, ani Sowietom. Tych ostatnich uważaliśmy za przyszłych okupantów Polski i to było nasze największe „przestępstwo”; oskarżano nas za to o kolaborację z Niemcami.

Kiedy wybuchła wojna niemiecka przeciwko Sowietom, byłem na wsi w powiecie Mińsk Mazowiecki. Zapytałem gospodarza, drobnego rolnika, co o tym myśli. Odpowiedział mi krótko i jakże trafnie: Niech się te wściekłe psy poszarpią. Pomyślałem sobie: dobry kandydat na ministra spraw zagranicznych. Jest to stanowisko, którego nie mogła przyjąć koalicja zachodnia. Jej jedynym celem było pokonanie Niemiec i zniszczenie hitleryzmu. Sowieci byli im potrzebni do osiągnięcia tego celu. Toteż USA chętnie udzielały im broni i sprzętu wojennego. Szło to w miliardy dolarów. Bez pomocy amerykańskiej Sowieci nie mogliby pokonać Niemców.

Nasza pozycja była zupełnie inna. Nie mogliśmy prowadzić wrogich działań przeciwko Sowietom, ale też nie było potrzeby z nimi współpracować, co tak tragicznie się dla nas zawsze kończyło.

Nie było potrzeby współdziałać z partyzantką sowiecką, gdyż jej działalność miała charakter bardziej polityczny niż wojskowy. Chodziło im o wywołanie anarchii na tyłach niemieckich, co powodowało pacyfikowanie terenu przez palenie wiosek wraz z mieszkańcami i dobytkiem. Obserwowałem ten system dywersji prowadzony przez oddziały partyzantów sowieckich na Zamojszczyźnie, na terenie powiatu biłgorajskiego. Oddziały sowieckie były bogato zaopatrzone w broń i złoto. Wykonywali drobne sabotaże, aby spowodować reakcję Niemców. Zazwyczaj reakcja ta była bardzo groźna. Wioska po wiosce były objęte prześladowaniem. Często otaczano wieś wojskiem, podpalano zagrody, a uciekających dosięgały karabiny maszynowe. Partyzanci oczywiście chronili się do lasów, gdzie byli bezpieczni. Niemcy rzadko kiedy robili obławy w lasach, gdyż ponosili duże straty. Przeważnie chłopi uciekali z wiosek i dołączali do partyzantki, najczęściej sowieckiej, gdzie dostawali broń i pieniądze. Mnożyły się rabunki i napady zwykłych rabusiów. Zapanowała zupełna anarchia. Jedynie w mieście Biłgoraju Niemcy czuli się bezpiecznie.

Taki napad rabunkowy przeżyłem osobiście w majątku Panasówka, gdy było u mnie kilkunastu moich przyjaciół. Ograbili nas doszczętnie z zegarków.

Jednego dnia wpadł do mnie przerażony mój przyjaciel i kolega z SGGW, nadleśniczy lasów w Zamojszczyźnie, Jan Paprocki i powiedział, że było u niego Gestapo. Ciekawa to była rozmowa. Powiedzieli mu, że taki stan anarchii w powiecie nie może trwać długo.

Wojska niemieckie walczą pod Stalingradem i potrzebują stałego zaopatrzenia. A tutaj prowadzony jest sabotaż, niszczone są mostki kolejowe, wykolejane pociągi, kradnie się wagony, sprzęt wojenny i broń. Stan taki dalej trwać nie może. Wiemy, że Pan ma kontakty z partyzantką. Zwracamy się do Pana z prośbą, aby spowodował Pan zaprzestanie tej szkodliwej dla armii niemieckiej działalności. Jeśli to nie uspokoi się, nastąpi krwawa pacyfikacja. Co robić? – pyta mnie mój przyjaciel. Na terenie tym działały: oddział AK, oddział NSZ, oddział Batalionów Chłopskich i najlepiej uzbrojona partyzantka sowiecka. Zdecydowałem, aby oddziały, z wyjątkiem komunistów, zwróciły się do swoich przełożonych o instrukcję – co robić? Wszyscy komendanci oddziałów zgodzili się, że jakakolwiek akcja dywersyjna jest szkodliwa i przyniesie cywilnej ludności surowe represje, jeśli będzie dalej prowadzona. Ze względu jednak na stanowisko Komendy Głównej AK, zmierzające do unikania konfliktów z Armią Ludową i partyzantką sowiecką jako „naszą” aliantką, było niemożliwe coś pozytywnego zrobić i uniknąć oskarżenia o współpracę z Niemcami, co było dość często wysuwane i karane śmiercią. W tej sytuacji radziłem, aby z rodziną schronił się w bezpiecznym miejscu. Sam też opuściłem ten teren i powróciłem do Warszawy. Wkrótce potem odbyła się krwawa pacyfikacja. Ofiarą jej padły liczne wioski, palone z ludźmi i inwentarzem. Panoszyły się w tym kluczowym dla Niemców i Sowietów miejscu ich agentury jak też agentury naszych sojuszników, a władze polskie prowadziły bezsensowną akcję pomagania Sowietom, naszym rzekomym sojusznikom. Ta bezmyślna akcja, korzystna na pewno tylko dla Sowietów, pociągnęła za sobą dziesiątki tysięcy niewinnych ofiar. Tolerowane to było przez nasze władze, które z Sowietami nawet współpracowały. Woła to o odpowiedź na pytanie: w czyim to leżało interesie? Partyzantka sowiecka po wykonaniu sabotażu ukrywała się w lasach. Nie przychodziła mordowanej ludności z pomocą.

Gdy NSZ zlikwidował pod Borowem jeden z takich oddziałów komunistycznych, który był postrachem ludności cywilnej, komendant AK gen. „Bór” Komorowski w piśmie podziemnym nazwał NSZ organizacją zbrodniczą.

Tragiczne te dzieje nie dla wszystkich są zrozumiałe, ale życie człowieka niewielką miało dla nas wartość. Ile było porachunków osobistych, ile kontrowersji w wydawaniu wyroków śmierci „w imieniu Rzeczypospolitej”. Strzelało się do ludzi jak do kaczek. Podam trzy mrożące krew w żyłach przykłady.

Znana mi z wysiedlenia rodzina aptekarza z Kalisza składała się z czterech osób. Syn chodził do tajnego gimnazjum. Miał chyba 15 lat. Wciągnięty był do konspiracji AK. Nastąpiła wsypa i został aresztowany przez Gestapo i uwięziony w Alei Szucha. Gestapo wezwało matkę i widocznie doszli do jakiegoś porozumienia i współpracy, gdyż chłopca wypuszczono na wolność. Zważywszy, że cała ta rodzina była patriotyczna, a syn małoletni, obowiązkiem było całą rodzinę wywieźć, dać jej nowe dowody osobiste i urządzić ją w nowym miejscu. Tego nie zrobiono. W imieniu Rzeczypospolitej wydano wyrok śmierci na matkę i syna. Wyrok ten wykonano. Matkę i syna zastrzelono w ich mieszkaniu. Pozostali zrozpaczeni ojciec i córka.

Znana była sprawa płk. Albrechta, dowódcy 1. Pułku Szwoleżerów. Był on, zdaje mi się, szefem sztabu dowództwa AK. Był aresztowany w czasie wsypy i przetrzymywany przez Gestapo w Alei Szucha. Był on wysłany przez Niemców do pertraktacji z AK w sprawie zaniechania działań dywersyjnych w zamian za zniesienie terroru niemieckiego. Miał dać oficerskie słowo honoru, że wróci bez względu na wyniki rozmów. O ile takie rozmowy z wrogiem były niedopuszczalne, to można było zmusić płk. Albrechta do ukrycia się w bezpiecznym miejscu. W rezultacie wyznaczono mu miejsce spotkania w lokalu organizacyjnym i dano mu do wyboru śmierć przez zastrzelenie bądź otrucie. Wybrał otrucie.

Trzeci, najbardziej tragiczny chyba wyrok, miał miejsce w środowisku białoruskim. Było tam bezdzietne małżeństwo. Według opisu Jerzego Giertycha, sędziego do spraw specjalnych, z którym Białorusin zetknął się przed wojną, był to as naszego wywiadu w Sowietach. Mieliśmy wówczas najsprawniejszy i najlepiej prosperujący wywiad na Sowiety w świecie. Ktoś widocznie znał go i nadał wywiadowi AK. Nawiązano z nim kontakt i pozyskano do współpracy. W wywiadzie AK okazało się, że już po jakimś czasie Sowieci znali jego raporty i następowały przegrupowania jednostek wojskowych. Raporty otrzymywał polski wywiad. Przekazywał je Anglikom, a ci z kolei dawali je swoim sojusznikom Sowietom. Toteż, gdy jednego dnia zgłosił się łącznik po dalsze informacje, spotkał się ze stanowczą odmową dalszej współpracy. To ja całe życie walczyłem z bolszewikami, a teraz to, co ja wam przesyłam, dostają bolszewicy. Nie rozumiał tej dziwnej dla niego współpracy sowiecko-angielsko-polskiej.

Tak ja to widziałem. Inni widzieli zupełnie inaczej. Dam przykład: dnia 11 września 1944 roku dowódca AK, nie mając bezpośredniego połączenia z kwaterą sowiecką i mimo zerwanych z Sowietami stosunków dyplomatycznych, uważał za stosowne wysłać depeszę do marszałka Konstantego Rokossowskiego za pośrednictwem Londynu – L.dz. 8197/tjn. – zawierającą zwrot: Proszę pana Marszałka o powitanie w imieniu moim i żołnierzy AK zbliżających się do wrót Warszawy armii sowieckiej i znajdujących się w jej składzie oddziałów polskich (…) [Józef Mackiewicz, Nie trzeba głośno mówić, Instytut Literacki, Paryż 1964, s. 517].

Depeszę tę otrzymał gen. Sosnkowski, ale przekazał ją premierowi Mikołajczykowi z propozycją skreślenia wstępu powitalnego. Mikołajczyk nadał ją do Moskwy bez żadnych skreśleń. Było to podziękowanie za 200 tysięcy zabitych i zgliszcza Warszawy. Niestety nasi przywódcy niczego się nie nauczyli. Brak godności czy też kompleks niższości były po prostu nie do wiary. Nie można się dziwić, że z powodu tej uległości ludzie ci byli lekceważeni i poniewierani przez sojuszników i przez nieprzyjaciół. Skamlanie w polityce to najcięższy grzech. Pozbawia polityków godności i szacunku i u wrogów, i u naszych przyjaciół. O ile większy mielibyśmy szacunek i respekt, gdybyśmy głosili prawdę i o nią z uporem walczyli. Moglibyśmy niejedną sprawę przegrać w tym nierównym i krótkowzrocznym świecie, ale zyskalibyśmy respekt, gdyby nasz punkt widzenia okazał się słuszny. Obaj nasi mężowie stanu gen. Sikorski i S. Mikołajczyk mężami stanu nie byli.

Gen. Sikorski wierzył naiwnie we Francję i jako polityk i naczelny wódz nie zdał egzaminu. Jako polityk był uległy, jako naczelny wódz okazał się bez zdolności rozeznania i braku właściwej oceny. Przykładem tego jest zatracenie Brygady Podhalańskiej, wspaniale odbudowanej we Francji po klęsce wrześniowej. Brygada ta z piękną kartą wojenną wróciła z Norwegii do Anglii i na rozkaz naczelnego wodza niepotrzebnie skierowana została do Francji, która wojnę z Niemcami już przegrała mimo swej siły i pełnego uzbrojenia dorównującego Niemcom. Francuzi penetrowani przez propagandę komunistyczną bić się nie chcieli i przybyłą Brygadę Podhalańską traktowali żartobliwie i dziwili się, że chce dalej walczyć, gdy francuskie jednostki wojskowe czekają na pokój. Brygada miała ochraniać ustępujące wojska francuskie, ale było to już niepotrzebne. Francja skapitulowała. Rozkazem naczelnego wodza brygada została rozwiązana, a jej żołnierze otrzymali rozkaz przedzierania się poza Francję na własną rękę. Co za skandal!

Na skutek tego i pod naciskiem wzburzonej opinii publicznej prezydent Raczkiewicz odwołał ze stanowiska premiera rządu polskiego gen. Sikorskiego. I znowu na skutek nacisków bezsilny prezydent Raczkiewicz cofnął swe odwołanie.

Dyskwalifikuje naczelnego wodza zupełny brak orientacji o stanie moralnym armii francuskiej i rozpaczliwej sytuacji na froncie. Kiedy zameldowano mu, że Francja skapitulowała nie wierzył: Francja nie mogła skapitulować.

Wysłanie Brygady Podhalańskiej z Anglii do Francji bez potrzeby na zatracenie w normalnych warunkach wojny skończyłoby się sądem polowym. My nawet w Polsce wiedzieliśmy o złej postawie moralnej żołnierza francuskiego zdemoralizowanego antywojenną propagandą komunistyczną głoszącą, że Francuzi nie będą walczyć o Gdańsk.

A nasz naczelny wódz nie orientował się, co się dzieje we Francji, w której rząd polski przebywał. Z tego widać, że bardziej interesował się gierkami politycznymi w grajdołku polskim i zwalczaniem bez skrupułów swych przeciwników politycznych.

Do jakiego doszło skandalu niech świadczy fakt, że ochotnicy do odradzającej się armii polskiej, którzy dotarli do Francji, aby służyć swej polskiej ojczyźnie, byli wypytywani o poglądy swych oficerów, pod komendą których walczyli w Polsce.

O tych badaniach żołnierzy i historii Brygady Podhalańskiej dał mi wyczerpujące informacje mój serdeczny przyjaciel, znany działacz społeczny i polityczny ostatni Delegat Rządu RP na Uchodźstwie na Australię Ryszard Treister.

Innej kategorii politykiem był Stanisław Mikołajczyk, członek Polskiego Stronnictwa Ludowego, prezes Wielkopolskich Kółek Rolniczych. Była to postać na pewno wyróżniająca się. Był zdecydowanym, bojowym przeciwnikiem rządów pomajowych. Ale nie był na miarę Witosa. Brakowało mu dużo do niego. Stykałem się z nim w mojej pracy zawodowej w Wielkopolskiej Izbie Rolniczej.

Wykształcenia nie miał, był Poznaniakiem, oczywiście zdecydowanie antyniemieckim, ale jak większość Poznaniaków nie znał Rosji, Sowietów, ich metod działania i planów rewolucyjnych o zasięgu światowym. Ten brak znajomości Sowietów czynił go bliskim zwolennikom Sikorskiego i jego prosowieckiego kierunku.

Trzeba stwierdzić, że zdecydował się wrócić do Polski, aby wspólnie z komunistami budować Polską Republikę Ludową. Po stwierdzeniu jednak, że Wielka Brytania i Stany Zjednoczone twardo stoją na gruncie jałtańskim i mowy nie ma, aby nastąpiły zmiany, a Polska była bardziej niezależna od Rosji, wydał na siebie potępiający wyrok.

Mikołajczyk, który też miał więcej ambicji niż politycznego umysłu, zdolności i rozeznania, popełnił ten sam błąd, który popełnił gen. Sikorski. Wierzył, że z Sowietami można współpracować. Wierzył mimo tego, że Stalin był nieprzyjazny i odnosił się do niego z lekceważeniem. Było to przecież tak proste. Po wygraniu II wojny światowej, bo tak faktycznie było, Stalin był mocny, pewny siebie, lekceważył Zachód i nie miał zamiaru ulżyć losowi Polski. Był na tyle silny i nie było dla niego wątpliwości, że bez względu na ilość ofiar utrzyma Polskę jako wiernego satelitę Sowietów. Mikołajczyk był dla niego pewną przeszkodą do osiągnięcia tego celu, ale stosując terror i masowe oszustwa wyborcze mógł każdego swego przeciwnika kłaść na dwie łopatki. I tak się stało. Licznie ginęli aktywni działacze niepodległościowi Polskiego Stronnictwa Ludowego. Wybory były sfałszowane. Nie ulegało wątpliwości, że gdyby nie ordynarne fałszerstwa, Mikołajczyk odniósłby zwycięstwo. Ustrój komunistyczny miał dużą umiejętność odwracania sytuacji z klęski na zwycięską.

Błędem Mikołajczyka była rezygnacja ze stanowiska premiera rządu RP, porzucenie legalizmu, powrót do Polski i objęcie stanowiska wicepremiera fałszywego Rządu Jedności Narodowej. Był to duży cios dla naszych władz na uchodźstwie, dla obozu niepodległościowego i dla Polski Walczącej. Mikołajczyk wzmocnił przy tym reżim w Polsce. Ucieczka wodza z Polski – jak mówią złośliwi, w kalesonach – reklamowana była jako czyn bohaterski, co nie pokrywa się z prawdą. Wciąż nie możemy zrozumieć taktyki sowieckiej, która działa zawsze z sensem i z korzyścią dla siebie. Za uwięzienie, sądzenie i skazanie Mikołajczyka Sowieci musieliby płacić dużo więcej i przy innej okazji.

Nie do wiary, aby Mikołajczyk, dobrze obstawiony przez agentów Bezpieki, mógł prześliznąć się na Zachód o własnych siłach. Po prostu w interesie reżimu i Sowietów leżało, aby dostał się na Zachód. Reżim nie chciał, żeby był jego ofiarą i zdobył laur męczennika narodowego. Trudno uwierzyć, aby poważni ludzie z naszej emigracji oceniali Mikołajczyka jako wielkiego męża stanu równego gen. Sikorskiemu. Równy być może, ale nie w wielkości, a w małości, do czego doprowadziły ich obu nadmierne ambicje i brak rozeznania. Obaj bowiem w tak ciężkich i trudnych czasach, wymagających prawych, zdolnych i wypróbowanych dyplomatów, na te wybitnie trudne stanowiska nie nadawali się. Te ich słabości, jak każda słabość, nie wzbudziły respektu. Najczęściej bowiem więcej zdobywa się respektu i szacunku, gdy broni się słusznej sprawy do upadłego, zwłaszcza gdy ona leży nie tylko w naszym, ale i świata wolnego interesie. Krótkowzroczność Roosevelta i Churchilla dużo świat kosztowała.

Sytuacja w okupowanej Polsce

W końcu maja 1941 roku w dużych obiektach leśnych w Panasówce w powiecie Mińsk Mazowiecki, gdzie pracowałem jako administrator, Niemcy zaczęli zwozić części baraków i montowali je w lasach. Łatwo było się domyślić, że są to baraki dla wojska i są to przygotowania do wojny z Sowietami, o czym mówiło się głośno. I rzeczywiście w roku 1941, hitlerowskim zwyczajem bez wypowiedzenia wojny i wbrew traktatowi Ribbentrop-Mołotow, Niemcy rzuciły całą swą machinę wojenną poprzez Polskę na Sowiety. Cios był śmiertelny, zwycięstwo błyskawiczne. Armia sowiecka nie chciała walczyć. Mieli dosyć komunistycznej niewoli i komunistycznego wyzysku. Poddawali się bez wystrzału. Rozkład wojsk sowieckich zaczął się, gdy bez wystrzału zbuntowały się trzy dywizje strzelców, wystrzelały komisarzy i przeszły do nieprzyjaciela. Już do dnia 10 lipca poddało się na Białorusi około 320 tysięcy żołnierzy. 5 sierpnia w Humaniu poddało się 100 tysięcy. A do końca września 665 tysięcy żołnierzy. W rejonie Wiaźmy poddało się 673 tysiące. Zniszczono doszczętnie osiem armii sowieckich. Niemcy zdobyli 1277 czołgów, 4378 armat. Takiego pogromu historia wojen nie zna. Stalin był zaskoczony napadem Hitlera.

Ale te zwycięstwa nie zostały wykorzystane politycznie przez Niemców. Hitler bowiem uderzył na Sowiety nie dla wyzwolenia narodów imperium sowieckiego, zamieszkujących Rosję, na co one czekały, a w celu jej podboju i kontynuowania dalej niewolnictwa. Utrzymali kołchozy, gdyż były dla nich w praktyce korzystne. Plany Hitlera osiedlenia kilkudziesięciu tysięcy Niemców na Ukrainie, jako treuhandowców w kołchozach i uczynienia z tego bogatego kraju spichlerza Niemiec – zachwiały stosunek do Niemców. Ludność zdawała sobie sprawę z tego, co nastąpi, gdy Niemcy wojnę wygrają. Zaczął się więc opór. Liczba poddających się gwałtownie malała, a dziesiątki tysięcy żołnierzy z rozbitych armii poszło do lasów, niszczyło, co się dało, jeśli służyło to potrzebom Niemiec. Praktyczni sowieccy partyzanci niszczyli i minowali drogi i przerywali komunikację, wysadzali w powietrze pociągi, urządzali zasadzki na mniejsze jednostki wojskowe. Duże obszary były podminowane i czyniły walkę Niemców trudniejszą.

Głupi Hitler tego nie rozumiał i skazywał armię niemiecką na zniszczenie. Wszystkie narody łącznie z Polakami traktował jak undermenschów zdolnych jedynie do czarnej roboty, toteż nauczanie nie było potrzebne. W ten sposób odniósł się również do narodów nierosyjskich, które mu sprzyjały i mimo wrogiego do nich stosunku stały po stronie Niemiec. Z dwojga złego wybierali to mniejsze. Bardzo trudny dylemat.

Zaangażowanie się czynne tych narodów (naszych sąsiadów i pobratymców) po stronie Niemiec, podobnie jak i nasze bezsensowne zaangażowanie się jako sojuszników Sowietów, było dla nas wszystkich tragedią. Wszystkie grupy narodowe na terenie działań sowiecko-niemieckich miały jeden obowiązek: chronić ludność przed wrogimi jej czynnikami, tak zewnętrznymi, jak i wewnętrznymi. Działania wojenne trzeba było pozostawić Niemcom i Sowietom, którzy je wywołali. Jedynie Ukraińcy bardziej rozumieli swą rolę. I jednych, i drugich uważali za swych wrogów i niczego dobrego się po nich nie spodziewali.

Nie ulegało już wątpliwości, że Niemcy wojnę przegrają, a Sowieci jako zwycięzcy wyniszczą tych, którzy Niemców wspomagali i uważali się za ich sojuszników. Wyjątek stanowili Polacy, którzy z Niemcami walczyli i uważali się za sojuszników Sowietów.

Partyzantka sowiecka odgrywała kluczową rolę, być może nawet decydującą w klęsce Niemiec. Palili lasy, prowadzili na dużą skalę sabotaż, wysadzali w powietrze pociągi towarowe, napadali na wysunięte posterunki niemieckie, jednym słowem robili wszystko, aby im uniemożliwić czy choćby utrudnić działania wojenne.

Największe ofiary ponieśli Polacy, natrętni sojusznicy Sowietów. Mordowali nas Niemcy, niszczyli Litwini, Białorusini, Ukraińcy, jako sojusznicy Sowietów, a wreszcie największe ofiary ponieśliśmy, gdy do tych wszystkich wrogich nam sił doszli jeszcze Sowieci, którzy masowo likwidowali ujawniających się na rozkaz swych przełożonych żołnierzy AK, jako reakcjonistów i przestępców wojennych. Była to zapłata za służalczy do nich stosunek władz polskich. Była to prawdziwa gehenna, jaką ludność polska przeżywała na tych terenach.

Rozkaz koncentracji oddziałów AK w rejonie Wilna, aby wspólnie z Sowietami je oswobodzić z rąk niemieckich, był szczytem głupoty dowództwa AK. Wilno oswobodzili Sowieci dla Litwinów, a nie dla nas. Po co było kumać się ze zbrodniarzami we wspólnej akcji, która dawała nam tylko straty dzielnych żołnierzy AK i pogarszała stosunki polsko-litewskie?

Wpływy agentów czy brak rozeznania? Armia Krajowa na wschodnich terenach polskich była w istocie swej małą i bez większego znaczenia jednostką wojskową, na której Sowietom wcale nie zależało. Walczyły bowiem po obu stronach milionowe armie, a Sowieci nie chcieli z nikim dzielić się swym zwycięstwem, nawet z zachodnimi aliantami. Wkroczyli przecież do Polski nie jako nasi sojusznicy, a wrogowie nie uznający żadnych władz polskich. Polska dla nich nie istniała. Uważali przy tym AK-owców za reakcjonistów, kolaborantów, najbardziej wsteczne siły polityczne, dla których nie było miejsca w Polskiej Republice Ludowej. Martyrologia polska jest przerażająca tym bardziej, że przez nas samych zaplanowana.

Jeszcze jeden moment należy podkreślić. Istniał już przecież komitet z Wasilewską na czele, a 22 lipca 1944 roku Sowieci powołali w Chełmie Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, jako „legalną tymczasową władzę wykonawczą”, która głosiła, że Armia Polska obok Armii Czerwonej przekroczyła Bug. „Wspólny jest wróg, wspólna walka, wspólne sztandary”. Piękne słowa!

Czy można by mieć jeszcze wątpliwości, czym był dla Sowietów Rząd Polski na Uchodźstwie, władze Polski Podziemnej i jej zbrojne ramię Armia Krajowa? Władze nasze jak pijane trzymały się Sowietów za guziki i głosiły, że są ich sojusznikami. Już w pierwszym okresie wojny sowiecko-niemieckiej premier i naczelny wódz gen. Sikorski proponował Sowietom wysłać nasze oddziały podziemne na tereny zachodniej Rosji, aby prowadzić akcję dywersyjną na tyłach armii niemieckiej. Pomysł szaleńca, tak jakby Sowieci nie mieli lepszych specjalistów od dywersji i sabotażu, których jedynym zadaniem było niszczenie, nie patrząc jakie konsekwencje poniesie ludność miejscowa. Tak jakby w kraju było dosyć sił militarnych do obrony ludności polskiej przed gwałtami Niemców, zwłaszcza w bezbronnych wsiach przez nich niszczonych.

A jego następca poszedł jego śladami i wrócił do PRL, aby na drodze wyborów odebrać władzę komunistom i stworzyć demokratyczny, silny rząd Rzeczypospolitej. Co za bzdurne złudzenia. Kosztowały one masę krwi polskiej. Nie chroniliśmy żywej siły narodu, nie ceniliśmy życia ludzkiego, którego wartość jest na wagę złota. Głosiliśmy na cały świat o naszych cierpieniach i ofiarach, jakbyśmy je ponosili na pokaz (a nie z własnej woli, opartej na złudzeniach). Żaden z krajów okupowanych zachodniej Europy takich nonsensów nie robił. Najaktywniejszy stosunkowo ruch podziemny we Francji, ostrzegany był przez swe władze, aby nie zrywać się przedwcześnie, gdyż grozi to zniszczeniem miast i wsi, i cennych ich zabytków. A my wbrew wszelkiej strategii wojskowej zamknęliśmy się w Warszawie wraz z komendantem AK, który w ten sposób pozbawił się możności dowodzenia całą Armią Krajową. AK rozsypała się na skutek braku dowództwa. Urządziliśmy powstanie, zniszczyliśmy doszczętnie stolicę Polski z bezcennymi zabytkami i oburzaliśmy się na Niemców, że niszczą nam Warszawę.

Gehenna ludności na naszych ziemiach wschodnich odbiła się bardzo ujemnie na stosunkach między tymi grupami narodowymi, które te tereny zamieszkiwały. Na całym tym terenie wrzały – jak w kotle – nienawiść i zemsta. Dochodziło do najbardziej okrutnych scen wzajemnego mordowania się, łącznie z przepiłowywaniem ciał żywych ludzi. Okrucieństwa te stosowali wszyscy bez wyjątku. Wszystkie grupy narodowe wzajemnie nienawidziły się. Polaków tępili Litwini, Białorusini, Ukraińcy, Niemcy i Sowieci, jako element kolaboracyjny, reakcyjny i niepotrzebny.

Jednym z groźniejszych powodów do zatargów była sprawa granic poszczególnych republik sowieckich. Sprawa Wilna dzieliła Litwinów i Polaków, sprawa Lwowa – Ukraińców i Polaków. Mniejszość polska na Białorusi też nie czuła się dobrze wśród rządzących tam Białorusinów. Ukraińcy mają pretensje terytorialne do Białorusinów. Nacjonalizm czy – gorzej jeszcze – szowinizm były dość powszechne. W czasie wojny było znacznie gorzej na tych terenach niż w okresie przedwojennym. Cofnęliśmy się. A zdawałoby się, że wspólna niedola łączy ludzi. Tutaj odwrotnie. Rozbicie i nienawiść pogłębiły stosunek do Niemiec i Sowietów. Wszystkie grupy narodowe były proniemieckie i antysowieckie. Jedynie Polacy byli antyniemieccy i, niestety, oficjalnie prosowieccy. Na tym tle miały miejsce krwawe starcia. Odbiło się to ujemnie na stosunkach powojennych i odbija się zwłaszcza teraz, kiedy następuje rozkład Sowietów, a trzy nasze biedne sąsiednie narody zdobyły pełną niepodległość. Stan obecnego chaosu nie będzie trwał wiecznie. Na gruzach imperium sowieckiego powinny powstać jakieś sojusze, porozumienia, federacje, czy jak to nazwiemy, łączące pewne narody dla obrony swego bytu i swej egzystencji według zasady równi z równymi. Przykład Jugosławii jest interesujący i odstraszający. Rozlatuje się sztuczny twór, a na jego miejsce powstają niepodległe, małe państewka niezdolne do samodzielnej egzystencji i narażone na niebezpieczeństwo od zewnątrz.

Niestety na naszym terenie niewiele się dzieje. „Każdy sobie rzepkę skrobie”. Zarysowuje się pewne trójporozumienie Czechosłowacji, Polski i Węgier. Co z tego wyjdzie? Ale to też jeszcze mało. Potrzebne są silniejsze bloki sięgające liczby około 100 milionów mieszkańców. Ale droga do tego daleka. Jak dotąd, to jeśli nie cofnęliśmy się, to na pewno nie ruszyliśmy z miejsca w poszukiwaniu wizji trafnych rozwiązań. A czas ucieka.

Po powstaniu i w Niemczech

Powstanie warszawskie zaskoczyło nas w Warszawie. Mieszkaliśmy w Alejach Jerozolimskich (numeru nie pamiętam) w domu obok rogu Chałubińskiego. Sąsiedni dom obsadzony był przez oddział niemieckiej piechoty. Lokatorzy byli spędzeni na niższe piętra, wojsko zajęło wyższe. Mieszkańcy naszej kamienicy, podobnie jak i narożnikowej, byli kontrolowani przez Niemców. Niemcy byli wyjątkowo grzeczni. Zapewniali nas, że to oblężenie niedługo się skończy. Na ulicę nie można było wyjść. Prażył karabin maszynowy z narożnikowego domu.

Połączenie mieliśmy przez kanały w suterenie, gdzie mury łączące kamienice zostały przebite. Kilku z nas dostało się do gmachu Starostwa Warszawskiego, gdzie na parterze i niższych piętrach był oddział AK, a na wyższych piętrach Niemcy. Gdy się zgłosiliśmy do komendanta AK tej placówki i zaoferowaliśmy swój udział w powstaniu, rozłożył ręce i powiedział, że nie mają broni. Cały ich arsenał wynosił kilka rewolwerów, kilkanaście karabinów i pewną ilość granatów domowej produkcji. Zdenerwowani i zniechęceni wróciliśmy do naszej kamienicy.

13 sierpnia 1944 roku naszą kamienicę zajął większy oddział niemiecki i grzecznie kazał nam opuścić mieszkania tylko na dwa dni. Wzięliśmy ręczny bagaż i wyszliśmy na ulicę. Zewsząd ciągnęli masowo ludzie. Była to ewakuacja ludności Warszawy. Na jednej stacji podwarszawskiej załadowali nas do pociągu towarowego i dojechaliśmy do Pruszkowa. Następnego dnia ruszyliśmy dalej na zachód. Po dwóch dniach w zaplombowanych wagonach dojechaliśmy do Oberndorfu am Necker w Wirtembergii, do fabryki broni Mausera. Byliśmy bardzo przygnębieni. Mieszkaliśmy w drewnianych barakach. Pracowaliśmy ciężko przy maszynach 12 godzin dziennie na dwie zmiany przez siedem dni w tygodniu. Jedzenie było obrzydliwe. Płacili markami, za które nic nie można było kupić. Żona była w odmiennym stanie i pracowała, tak jak i ja, w fabryce, tyleż godzin co i ja. Jeść nie mogła tego, co gotowali w kuchni. Oddawałem jej swój skromny kawałek chleba i zjadałem jej gorące posiłki. Jedynym jej pożywieniem był chleb i kartofle. Obóz był duży. W fabryce pracowało kilkanaście tysięcy ludzi różnych narodowości: Francuzi, Holendrzy, Czesi, Rosjanie i Polacy. Każda grupa miała swoje baraki. Czeszki były wyróżniane. Mieszkały jakby w hotelu, w czystych, higienicznych warunkach. W naszym baraku ludzie byli grzeczni, życzliwi i uprzejmi. Jak mogli, tak sobie wzajemnie pomagali. Również i starzy mieszkańcy baraków byli uprzejmi i bardzo nam współczuli. Pracowali tu już kilka lat, wywiezieni na roboty przymusowe do Niemiec.

Ciężkie to życie przerwało nam przybycie do baraku gestapowca Manickiego (volksdeutsch z Łodzi). Był to okrutny człowiek. Miał na sumieniu setki ludzi. Zwierzę. Powiedział mi, że dostanę lepszą robotę. Nie bardzo w to wierzyłem, zwłaszcza gdy zostałem zamknięty w małej (ponad jeden metr kwadratowy) celi. Okropna to była noc. Żonę przetrzymali też w celi.

Następnego dnia, zakuty w kajdany, zawieziony zostałem na stację kolejową. Dołączyła też i żona, zgnębiona, gdy zobaczyła mnie w kajdanach. Na stacji Rudensberg wysadzili moją żonę. Jak się później dowiedziałem, było to więzienie dla kobiet. Na następnej stacji Welzheim wysadzili mnie z kilkoma innymi więźniami. Wśród nich był też niemiecki ksiądz katolicki. Więzienie to mieściło się w dawnych budynkach sądu. Było w nim ponad 1000 więźniów różnych narodowości. Spośród cudzoziemców najwięcej Rosjan.

W „sztubie”, w której byłem umieszczony, znajdowało się kilkudziesięciu więźniów. Kilku Polaków, Francuzów i Czechów. Przeważali Rosjanie. Ale nim tam się znalazłem, stanąłem przed obliczem zwyrodniałego komendanta więzienia, gestapowca. Zapytał, za co tu siedzę. Odparłem, ze zdziwioną miną, że nie wiem. Do dziś czuję ten ból, jaki ten łotr mi zadał.

Jedynym umeblowaniem, jakie było w naszej „sypialni”, były dwupiętrowe prycze. Spało na nich dwóch więźniów. Ja miałem za towarzysza młodego Rosjanina. Nazywał mnie „staryk” i bardzo mnie nienawidził. Mieliśmy jeden stary, brudny koc do przykrycia, ale zdzierał mi go, tak że spałem bez przykrycia. A był to miesiąc styczeń 1945 roku. Dziwni byli ci ludzie Rosjanie i Ukraińcy. Byłem spokojny, grzeczny, słaby na skutek wyczerpania, toteż chętnie mnie szturchali i popychali.

Cenili siłę. Raz jeden zdarzyło się, że ktoś ukradł innemu więźniowi pajdkę dzienną chleba. Zaraz zameldował naszemu kapo, Czechowi. Jak mówili, był inżynierem i lotnikiem w służbie brytyjskiej, strąconym nad Niemcami. Był to też okrutny człowiek. Trzymał więźniów w kleszczach, za co był przez władze szanowany i codziennie wychodził do pracy. Nie jadł z więziennego kotła. Kapo zarządził zbiórkę więźniów w dwuszeregu. Stanąłem prawie na końcu szeregu. Kiedy kapo zapytał się, kto ukradł pajdkę chleba, zgłosił się młody Rosjanin, ale przypuszczam, że kapo już o tym wiedział. Kapo miał pałkę w ręku, dość grubą i zarządził, że każdy więzień wykona pięć uderzeń w tyłek Rosjanina. Przeraziłem się i z rozmyślałem, jak przesunąć się na inne miejsce, nim przyjdzie na mnie kolej. Niestety bystry wzrok kapo uniemożliwił mi przesunięcie się. Przyszła więc kolej na mnie. Byłem rzeczywiście bardzo słaby, ale nie na tyle, by nie dać pięć uderzeń. Wszyscy więźniowie, a zwłaszcza Rosjanie, walili bezlitośnie. Uderzyłem lekko pięć razy z przymkniętymi oczami i gdy skończyłem, podskoczył do mnie kapo, wyrwał kij i zaczął z pasją walić mnie, gdzie się dało. Upadłem na podłogę i zemdlałem. Nie wiedziałem, co się ze mną działo. Obudziłem się na pryczy i zobaczyłem pogardliwy wzrok mego towarzysza łóżkowego. Nie mogłem zrozumieć, skąd ta pogarda. Ale okazało się, że wszyscy więźniowie Rosjanie odnosili się do mnie z pogardą. Zrozumiałem, że czczą siłę, a ja tą siłą wzgardziłem. Ciekawe zjawisko psychologiczne.

Mój towarzysz od spania zachorował. Musiała to być bardzo ciężka choroba. Chudł w oczach, nie mógł jeść. Jęczał w nocy. Zaopiekowałem się nim. Przynosiłem mu prowiant i usługiwałem mu jako sanitariusz. Zmiękł i zaczął się do mnie życzliwiej odnosić. „Staryk” brzmiało w jego ustach, jakby mówił do swego ojca. Marzył wciąż o jednym, aby zjeść do syta chleba z masłem. Słuchał o Panu Bogu, jakby pierwszy raz w życiu. Nie reagował. Zmarł na moich rękach. Za opiekę nad nim zostałem wynagrodzony. Kapo dał mi drugą porcję zupy. Wzięli trupa i zakopali. Nikt nie myślał, żeby oddać mu ostatnią posługę. Ale ku naszej radości zaczęło się silne bombardowanie. Anglicy w nocy, Amerykanie w dzień. Cieszyliśmy się z tych nalotów naszej wolności. Niemcy byli w popłochu, zmiękli. Skończyło się bicie i prześladowanie. Przez cały pobyt w więzieniu myślałem i wspominałem moją Haneczkę. Modliłem się gorąco, by wytrwała i przeżyła z dzieckiem ten koszmar. Boże kochany, ileż modłów popłynęło do Stwórcy w jej intencji.

Pracowaliśmy przy reperacji plecaków wojskowych. Dzień był okropny, wietrzny, sypał śnieg, czarne chmury na niebiosach. Modliłem się w jej intencji. I nagle stało się coś, że oniemiałem. Promienie światła przebiły chmury. Trwało to sekundy. I zgasły. To znak z nieba – pomyślałem. Haneczka żyje. Był to niezwykły dzień w moim życiu. Tego nigdy nie zapomnę. I w kilka dni otrzymałem kartę. Donosiła, że z więzienia przewieziona była do Oberndorfu, do obozu i tam porodziła syna. W strasznych warunkach. Był to jej pierwszy poród bez mleka, bez pieluszek, bez należytej opieki. Radość tę przeżyłem tak gorąco, że zapomniałem o swojej sytuacji. Było mi dobrze, choć sił nie miałem. Zostały skóra i kości. Znalazł się artysta Czech, który za pajdkę chleba szkicował portrety. Skorzystałem z tej okazji.

Zaczęli masowo zwalniać więźniów. Codziennie kilkadziesiąt osób szło na wolność. Ale to szczęście mnie ominęło. Pozostało nas około 200 więźniów. W miarę jak naloty się zwiększały i front się zbliżał, zarządzono wymarsz z więzienia. Ruszyliśmy w stronę Ulmu. I tu miałem pełną satysfakcję, przypomniał mi się 1939 rok. Dziesiątki tysięcy Niemców z rodzinami, z taborem na małych wózkach, uciekało w panice przed Amerykanami. Stałe zatory utrudniały marsz. To znowu ostrzeżenie, że nieprzyjaciel na przodzie. Zaczęliśmy się cofać. Do Ulmu nie dotarliśmy. Skręciliśmy w inną drogę i ruszyliśmy na południe. Po długim marszu, wymęczeni, głodni (żyliśmy tylko kartoflami) dostaliśmy się do Friedrichshafen nad granicą szwajcarską. Tu umieścili nas w piwnicach w jakimś domu. Było bardzo wcześnie rano, kiedy stwierdziliśmy, że ukraińscy wachmani z dywizji SS Galizien uciekli i że jesteśmy wolni. Co to była za radość!

Poczołgałem się z Friedrichshafen do pierwszej wsi w nadziei, że spotkam Polaków pracujących u bauera, którzy ułatwią mi zakwaterowanie. Mały kawałek z miasta do wsi zajął mi cały dzień. Nad wieczorem byłem w wiosce i zaraz spotkałem Polaków. Przyjęli mnie po przyjacielsku. Dobrze odżywieni, silni, rumiani. We wsi i w okolicy nie było ani wojska niemieckiego, ani zwycięzców, więc nie wiedzieli, co się dzieje. Zaprowadzili mnie do stodoły. Zawalona była słomą, polecili mi położyć się i czekać na posiłek, który przyniosą. Nie upłynęło pół godziny – byli z powrotem z sytym jedzeniem, które podziałało na mój pusty żołądek rewolucyjnie. Chory byłem przez kilka dni. Minęło około 10 dni, nim doszedłem do siebie. Kiedy obudziłem się jednego ranka, stodoła była zajęta przez francuskie wojska kolonialne. Byli grzeczni, uprzejmi. Dali mi dużo francuskich standardowych paczek wojskowych. Wyjęli z nich tylko papierosy. Nie paliłem, więc mi na nich nie zależało, choć był to lepszy artykuł do wymiany.

Kiedy się wzmocniłem, ruszyłem w drogę do Oberndorfu (ok. 150 km) w nadziei, że zastanę tam moją rodzinę, Haneczkę z synem. Rodacy obdarzyli mnie wózkiem na czterech kółkach, zaopatrzyli w żywność, na wózku wywiesiłem biało-czerwoną chorągiewkę i ruszyłem w drogę. Ruchu samochodowego nie było. Szedłem więc na piechotę, ciągnąc wózek. Zatrzymywałem się przy stacjonujących oddziałach francuskich. Dostałem zlecenie przyjmowania mnie na nocleg w hotelach. Tak po iluś dniach, nie pamiętam ilu, dotarłem do Oberndorfu. Nie miałem sił iść dalej dwa kilometry ciężkiej drogi pod górę. Wzięła mnie ciężarówka wioząca posiłek dla obozu. Dowiedziałem się, że Haneczka z synem jest w obozie. Oboje są zdrowi. Niestety, moja małżonka nie poznała mnie. Rzeczywiście byłem szkieletem. Co to była za radość to nasze połączenie. Józek wyglądał już dobrze. Miał dużo opiekunów. Ślady żółtaczki u synka po urodzeniu wygasły. Zaczęliśmy nowe życie w oczekiwaniu na dalsze nasze losy. O powrocie do kraju nie było mowy. Zdecydowani byliśmy walczyć dalej o niepodległą Polskę, choć nie wydawało się to bardzo proste.

Obóz w Oberndorf liczył ponad tysiąc Polaków. Starzy zesłańcy byli nam bardzo życzliwi i w miarę swych możliwości bardzo nam pomagali, a w szczególności bardzo nam współczuli. Na wyróżnienie zasługuje Edmund Łukaszewicz, jedna z piękniejszych postaci wywiezionych do Niemiec z Warszawy. Był naszym „ministrem spraw zagranicznych”. Znał dobrze niemiecki i francuski. Był bardzo dla nas przydatny. Szybko zaprzyjaźniliśmy się. Stał się członkiem naszej rodziny. Ulubieńcem jego był Józek. On to, po moim powrocie, załatwił u Francuzów przydzielenie nam mieszkania po hitlerowcu, który ukrył się przed Francuzami. Musiał mieć dużo na sumieniu. Mogliśmy stwierdzić, jak czynni hitlerowcy żyli w tym systemie. W mieszkaniu było dużo żywności, ubrań i dziecinnych ubranek, był też duży zapas pieluszek, tak bardzo żonie potrzebny dla naszego Józka. Po krótkim wypoczynku namówił mnie Edmund Łukaszewicz na objęcie funkcji komendanta obozu i obiecał swoją pomoc. Zgodziłem się na to. Współpraca nasza była wzorowa. Była to moja pierwsza praca społeczna na wygnaniu. Edmund był poetą, poopisywał nas wszystkich w swych licznych utworach. Przytaczam krótkie wiersze o mnie i o mojej Haneczce.

I pan majster grywał razem. Też łupił zajadle
skórkę biednym kompanom, jak nie demokrata,
kat dla tych, którzy żyją w nieprzykładnym stadle
powoli, zda się, wszystkie parki nam poswata
i wszystko to, co papa naknocił, pozmienia,
aż obóz nam urządzi bez zarzutów cienia.

Znowu pani majstrowa z grottgerowską buzią –
tylko dać złotą glorię, już Madonna Święta –
w ciągłej trosce. W pieluszkach coś pozłocił Józio,
to Danuta jeść woła. Jak kosz pisklęta,
tak musi opatrywać mężusia i dzieci.
Oj znowu bocian – niech sobie do innych poleci.

 

Z misją do Polski

W lipcu 1945 roku przyjechał do nas do Oberndorfu rtm. Jerzy Zaleski. Przywiózł mi propozycję wyjazdu do Polski w pewnych misjach do Komendy NSZ w Kraju. Zapewniał mi „bezpieczny” powrót. Długo się nad tym zastanawiałem. O wyjeździe zadecydowało nasze gorące pragnienie przywiezienia do Niemiec córki Danusi. Żona była bardzo niespokojna i miała bardzo dużo obaw, ale potrafiłem ją przekonać, że nic mi nie grozi. Nie robiłem z wyjazdu tajemnicy. Mówiłem, że jadę, aby zapoznać się z sytuacją w kraju, o której urzędnicy misji warszawskiej głosili, że jest bardzo dobra. Obiecałem mieszkańcom obozu wziąć ze sobą listy do ich rodzin w kraju. Prosiłem, aby zainteresowani dali tylko krótkie informacje o sobie. Dostarczono mi ponad 200 listów. Obiecałem, że gdy będę wracał, zabiorę odpowiedzi ze sobą. Prosiłem, aby nic politycznego nie pisać.

Pojechałem do Monachium, gdzie mieściła się Kwatera NSZ na Niemcy. Po odpowiednich przygotowaniach wyruszyłem w drogę. Celem mego wyjazdu było dostarczyć naszemu dowództwu NSZ dolary oraz przedstawić sytuację polityczną, jaka istniała na Zachodzie. W moim przekonaniu była beznadziejna, w odróżnieniu od oceny dowództwa II Korpusu. Uważało ono, że trzeba przetrwać do wiosny, po czym nastąpi konflikt z Sowietami. Stanowisko to uważałem za absurdalne i dla kraju bałamutne.

W końcu lipca ruszyłem w drogę. Żal mi było rozstawać się z rodziną, ale chciałem skorzystać z okazji i wrócić do Niemiec z Danusią, która w czasie naszej zsyłki była na wsi u teściów pod Warszawą. Amerykańskim jeepem dojechałem do Pilzna. Przed Pilznem przebrałem się za cywila. Pilzno okupowali Amerykanie, resztę Czechosłowacji – Sowieci. W każdy piątek na rynku czekał amerykański jeep i zabierał uchodźców z Polski do Niemiec.

Do Pragi czeskiej dostałem się bez przygód. W Pradze zgłosiłem się do biura warszawskiej Misji Repatriacyjnej, gdzie dostałem skierowanie do Dziedzic. W Dziedzicach było dużo repatriantów, a personel był niedostateczny. Zwracano się do mnie w trzeciej osobie, czy jestem piśmienny. Odpowiedziałem, że umiem czytać i pisać, ale w pisaniu jestem słaby. Robię dużo „byków”. – Nie szkodzi obywatelu. Macie pióro i rejestrujcie. Nie myślałem, że mój rozmówca robił mniej byków, niż ja to robiłem. Przepracowałem cały dzień i w zamian dostałem dokumenty i bezpłatny bilet kolejowy na trzy miesiące na poszukiwanie rodziny w Polsce.

Udałem się do Zawiercia, gdzie miałem kuzynkę Zosię z mężem Bronkiem Klausiusem, bardzo bliskich i oddanych mi ludzi. Zaprzyjaźniłem się z nimi w Poznaniu, gdzie był on przedstawicielem Huty Szklanej w Zawierciu. Bronek był wspaniałym patriotą pochodzenia niemieckiego. Ojciec jego, zamożny przedsiębiorca żył w Rosji. W czasie rewolucji bolszewickiej wyjechał na stałe do Polski. Matka Bronka była Niemką, przyjęła wraz z córką volksdeutschostwo. Bronek był niezłomny. Pracował w hucie w czasie niemieckiej okupacji. Ceniony był za swą znajomość fachu i ludzki stosunek do robotników. Kiedy dyrektor fabryki, Austriak, zapytał się go, dlaczego tylu łobuzów przyjmuje volksdeutschostwo, a on wciąż jest Polakiem, odpowiedział, że właśnie dlatego nie wpisał się na listę volksdeutschów, bowiem zalicza się do porządnych ludzi. Niemiec przyznał mu rację.

Poznałem bardzo ciekawych ludzi. Stróż fabryczny, stary przedwojenny komunista bardzo oddany Zosi Klausiusowej. Znał ją od dziecka. Ojciec jej dr Krasuski był lekarzem fabrycznym. Opowiadał mi, jak został mianowany wicestarostą powiatowym. Pojechał objąć pracę, witany był uroczyście. Starosta odświętnie ubrany miał przemówienie powitalne. Jak to zobaczyłem – powiedział – uznałem, że to nie dla mnie i wróciłem do swojej pracy w fabryce. Kpił sobie z nowej administracji. Opowiadał mi o wesołym wydarzeniu, jakie miało miejsce w Zarządzie Miejskim miasta Zawiercia. Dwóch obywateli otrzymało to samo mieszkanie po Niemcach. Doszło do kłótni. Każdy twierdził, że jemu się należy. Ustalili, że pójdą do burmistrza, aby rozstrzygnął. Pukają do gabinetu. – Wlazł – słyszą głos z wnętrza pokoju. „Wleźli” i przedstawili burmistrzowi sprawę. Długo myślał, a że nie wiedział, jak ją załatwić, krzyknął na nich: To ja załatwiam ważne sprawy państwowe, a wy takimi gównianymi sprawami głowę mi zawracacie. Won stąd. Wyszli obaj spłoszeni szukać u kogoś mądrzejszej decyzji. Zrozumiałem lepiej stosunki w Polsce Ludowej, kiedy słuchałem w grudniu 1945 r. przemówienia Gomułki na masowym wiecu. Mówił on: Niektórzy słusznie krytykowali tutaj stosunki na wyższych uczelniach. Prawdą jest, że są tam profesorowie reakcyjni, ale przecież my profesorów na kursach nie dokształcimy. Profesorowie zdobywają kwalifikacje całe długie lata, a my jesteśmy przy władzy dopiero miesiące. My dopiero możemy wychować naszych profesorów, wychowamy ich na pewno, ale dopiero po latach, po okresie potrzebnym na wychowanie profesora. Musimy pracować przy pomocy tych profesorów, którzy są (…) [„Głos Ludu”, nr 329 z 10.12.1945 r.].

Miałem kilkanaście listów do załatwienia, które osobiście dostarczyłem i prosiłem o odpowiedzi. Miałem wziąć je ze sobą w drodze powrotnej do Niemiec. Prosiłem, by treść listów dotyczyła wyłącznie spraw rodzinnych. Udałem się następnie do Łodzi, dokąd miałem około 150 listów. Zaniosłem je do 15 miejsc i prosiłem, aby resztę doręczono osobiście. Zaofiarowałem się również dostarczyć odpowiedzi ich mężom. Miałem zabrać je, jak będę wracał. I tak zrobiłem. Miałem około 200 listów do dostarczenia w Niemczech. Ale kiedy zacząłem je czytać, włosy mi na głowie stanęły z przerażenia. W jednym z nich czytałem: Synu, dowiedzieliśmy się, że masz narzeczoną i to ruskiego pochodzenia. Pamiętaj, nie odważaj się z nią wracać do nas. U nas Ruska jeszcze gorsza niż Niemka. Ruscy żołnierze na ulicach rabują, co się da i tym podobne ustępy. Nie wiedziałem, co z tym zrobić, ale wyrzucać żal mi było, więc zdecydowałem się je zabrać ze sobą.

Następnym najważniejszym miejscem mego postoju była Warszawa. Tu zetknąłem się z płk. Stanisławem Kasznicą, ostatnim Dowódcą NSZ na Kraj. Po zbadaniu sytuacji doszedłem do wniosku, że pod okupacją sowiecką z pozorami, że Polska jest wolna, jakakolwiek konspiracja w tym ustroju jest niemożliwa. Bezpieka działała przy pomocy agentów Polaków wprowadzonych do istniejących organizacji. W ten sposób Bezpieka rozpracowała resztę działaczy niepodległościowych. Dla uśpienia czujności społeczeństwa nikogo nie aresztowali. W dużym stopniu osłabiało to środki ostrożności. W oparciu o bogate dane swego wywiadu z okresu okupacji dochodzili do dalszych nazwisk. W pierwszym rzędzie zajęli się likwidacją licznych jeszcze partyzantek NSZ, AK i Batalionów Chłopskich, które blisko ze sobą współpracowały. Silna też była partyzantka ukraińska (UPA), z którą wojsko PRL krwawo walczyło. Na wsiach był dalej opór. Byłem świadkiem licznych represji osób współpracujących z reżimem. Stosowano karę chłosty.

Znaczna część społeczeństwa wierzyła w konflikt Zachodu z Sowietami, zwłaszcza po przyjeździe Mikołajczyka do Polski, który został wicepremierem fałszywego Rządu Jedności Narodowej, co traktowano jako gwarancję Zachodu, że Mikołajczyk uwolni Polskę od dyktatury komunistycznej. Co za naiwność. Był to oczywisty nonsens. Mając w swych rękach władzę, komuniści nie oddają jej dobrowolnie. Bardzo silnie to podkreślałem w rozmowach z rodakami. Niestety, mimo tylu doświadczeń ciągle społeczeństwo polskie wierzyło w uczciwość Zachodu w stosunku do Polski.

Konferencja, jaką miałem ze Stanisławem Kasznicą, całkowicie potwierdziła słuszność ocen sytuacji politycznej, jakie przywiozłem z Niemiec. Oto one: 1. Nie można liczyć na konflikt Zachodu z Sowietami. Zachód nie chce wojny. 2. Mija się z celem dalsze prowadzenie działań zbrojnych przeciwko reżimowi. 3. Należy rozwiązać oddziały partyzanckie, a zagrożonych żołnierzy przerzucić na Zachód.
Nie ulega wątpliwości, że działalność zbrojna partyzantów nie wynikała z celowości ich działań, a była samoobroną przed represjami NKWD i Bezpieki. Przerzucenie zagrożonych na Zachód całkowicie rozwiązałoby ten tragiczny problem. Jednocześnie zmniejszyłoby ilość ofiar w tej bratobójczej wojnie. W latach 1945-49 przerzut ludzi na Zachód był możliwy. Reżim patrzył na to przez palce, co bardzo ułatwiało nawet znaczne przerzuty. Na dużą skalę wyjeżdżały z Polski rodziny wojskowych i działaczy niepodległościowych. Wyjeżdżały dziesiątki tysięcy Żydów, czy to tych, co powrócili z Rosji, czy też ocalałych z hitlerowskich pogromów. Stach Kasznica miał oczywiście przejść na Zachód, ale po zlikwidowaniu oddziałów NSZ. Niestety w trakcie reorganizowania NSZ został aresztowany wraz z Lechem Neymanem, inicjatorem i autorem książki uzasadniającej konieczność oparcia naszej granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej. Obaj zostali rozstrzelani za „współpracę z Niemcami”.

To co widziałem w Polsce, było koszmarne. Upewniłem się, że nasza decyzja pozostania na wygnaniu była słuszna. Po załatwieniu spraw mi zleconych zająłem się sprawami osobistymi. Nawiązałem kontakt z moimi teściami i z bratem Stanisławem, i jego żoną Basią.

Teściom bardzo ciężko było się rozstać z Danusią, ale przekonałem ich, że jej miejsce jest z rodzicami i lepiej jej będzie w wolnym świecie niż w Polsce. Rozstanie z rodziną było bolesne. Danka miała wtedy 5 lat i bawił ją wyjazd w nieznane. Po drodze wpadłem do Łodzi po listy i pojechałem do Zawiercia. Miało ze mną jechać kilka osób m.in. ksiądz Bogusz do Watykanu oraz prof. Bolesław Sobociński z żoną. Ustaliłem miejsce i datę spotkania w Katowicach. Niestety, tylko ksiądz Bogusz stawił się na czas. Okoliczności sprawiły, że na pozostałych dłużej czekać nie mogłem. Przebywanie przez dłuższy czas w hotelu wzbudzało zainteresowanie.

Ale i tu nastąpiły komplikacje. Miałem otrzymać dokumenty podróży w naszej „skrzynce” mieszczącej się w Urzędzie Wojewódzkim. Kierowany ostrożnością starałem się naprzód zbadać, czy „skrzynka” działa. Szczęśliwie spotkałem przyjaciela, który mnie ostrzegł, że była wpadka i w „skrzynce” Bezpieka urządziła tzw. worek. Wpuszczali wchodzących i zatrzymywali ich. Byłem bezradny. Miałem okazję jechać z grupą Żydów do Pragi, ale to mi nie odpowiadało. Miałem i inne możliwości, ale wszystkie one były mniej czy więcej ryzykowne. Aż tu jednego dnia przypomniałem sobie, że w czasie okupacji prosiła mnie siostra moja Marysia, abym wystarał się o fałszywy dowód osobisty dla jej przyjaciółki Żydówki, którą poszukiwało Gestapo.

Miałem przyjaciół w Ewidencji Ludności miasta Warszawy i mogłem wystarać się o dokumenty wprawdzie zastrzeżone dla ludzi spalonych pracujących w konspiracji, ale zrobiłem wyjątek i wystarałem się jej o dowód osobisty, faktycznie prawdziwy, tylko dane fałszywe. Robiło się to w ten sposób, że kartę osoby zmarłej niszczono i odtwarzano na nazwisko osoby potrzebującej nowego dowodu tożsamości. Nagle przypomniałem sobie o niej w przekonaniu, że mając stosunki, a Żydzi je mieli, na pewno mi pomoże. Nagle co za szok, gdym ją zobaczył na głównej ulicy Katowic, po drugiej stronie. Biegiem przeskoczyłem ulicę i twarzą w twarz się z nią zetknąłem. Była to rzeczywiście ona. Rzuciliśmy się sobie w objęcia i długo rozmawialiśmy.

Powiedziałem jej, że wróciłem z Niemiec jako repatriant, ale z przerażeniem dowiedziałem się, że żony nie ma tutaj. Jest chora z dzieckiem w Niemczech. Muszę wracać do Niemiec i zająć się nią. Nie było to dalekie od prawdy. Posiadała możliwości wyrobienia mi odpowiednich dokumentów. Skierowała mnie do swego przyjaciela, sekretarza Związku Kacetowców w Katowicach, też polskiego Żyda. Następnego dnia zgłosiłem się do niego i przedstawiłem mu moją sprawę. Obiecał mi wyrobić dokumenty stwierdzające, że jestem obywatelem czechosłowackim i wracam do Pilzna, miejsca mego urodzenia. Podobne dokumenty otrzymali również moi towarzysze. Zapłaciłem za pięć takich dokumentów 100 dolarów amerykańskich. Nie przypuszczałem, że były to jego pierwsze dokumenty. Dokumenty były na gazetowym papierze i niedbale wypełnione. Miałem wątpliwości, czy są cokolwiek warte. Ale innych nie było, trzeba było próbować i ryzykować. Miałem jednak do mojej znajomej zaufanie. Nie mogłem sobie wyobrazić, aby mnie narażała na wpadnięcie w ręce Bezpieki. Wierzyłem, że jej przyjaciel jest również uczciwym człowiekiem. Jest to jego interes. Z takimi dokumentami wyruszyliśmy w drogę. Trzymałem się instrukcji, aby nie jechać przez Dziedzice, a przez punkt graniczny na Śląsku Opolskim.

Przenocowaliśmy w położonym blisko granicy czeskiej miasteczku i rano ruszyliśmy w drogę. Okolica była piękna. Po kilku kilometrach dotarliśmy do punktu granicznego i tu spotkała nas wielka radość. Weszliśmy do pokoju w skromnym domku. Za biurkiem siedział podporucznik w mundurze przedwojennym polskim, w czapce rogatywce. Wyglądał na znudzonego. Nikogo poza nami nie było. Krótko się przedstawiłem i podałem mu dokumenty. Obojętnie na nie spojrzał. Dał pieczęć i podpisał. Byłem zdumiony, ale nie okazywałem radości. Podziękowałem, powiedziałem do widzenia, i wyruszyliśmy z posterunku. Kilkanaście kroków dalej był szlaban graniczny. Otworzyliśmy go sami i znaleźliśmy się w Czechosłowacji. Szliśmy tak bezmyślnie przed siebie i napotkaliśmy strażnika czeskiego. Zapytał, co tu robimy? Powtórzyłem naszą historyjkę i poszliśmy z nim dalej. Doszliśmy do dużego budynku murowanego, jakiegoś czeskiego urzędu wojskowego. Strażnik wprowadził mnie do pokoju, w którym urzędował kapitan w mundurze. Z pierwszych pytań zorientowałem się, że jest oficerem wywiadu. Była to dla mnie duża emocja. Przedstawiłem mu naszą historię i pokazałem mu dokumenty. Poczułem jakąś sympatię do niego. Okazało się, że nie jest komunistą, co zapewniało mi bezpieczeństwo. Interesował się ruchami wojsk i nastrojami w Polsce. Były wówczas napięte stosunki polsko-czeskie na tle granicznym. Byłem już u siebie. Powiedziałem, że Polacy są bardzo dobrze do Czechów nastawieni, że to Rosjanie podjudzają, aby wywołać wzajemne wrogie stosunki. Nigdzie nie zarejestrowałem koncentracji wojska i zapewniłem, że wojsko jest przeciwne konfliktowi z Czechami. Mam duże znajomości i mogę dać mu kontakty do moich polskich przyjaciół, jeśli będzie potrzebował. Szło jak z bajki. Zyskałem jego zaufanie i nawet sympatię. Dał mi swój adres na poste restante. Po godzinnej rozmowie, z której był bardzo zadowolony, wezwał strażnika i kazał zająć się nami. Odwieźć na stację. I tak się stało. Przyjechaliśmy samochodem na stację i kupiliśmy bilety do Pilzna. W Pradze przesiedliśmy się do pociągu jadącego do Pilzna.

W drodze miałem kłopoty z Danusią, którą ta podróż bawiła i głośno mówiła po polsku. Ale jakoś nikt na to nie reagował. W Pilznie przekazałem „komendę” ks. Boguszowi, aby przy pomocy duchowieństwa wyprowadził nas z ziemi czeskiej do niemieckiej. Ksiądz Bogusz skontaktował się z najwyższym dostojnikiem kościelnym. Przedstawił, że jedzie z misją do Watykanu i prosi, aby nam pomógł stąd dostać się do Niemiec. Nie była to rzecz prosta. Na pograniczu Sudetów z Niemcami była parafia katolicka, ale wierni i proboszcz byli Niemcami. Miejscowa czeska mniejszość wrogo się do nich odnosiła. Bezcześcili kościoły, wybijali szyby, drzwi, uprawiali wandalizm.

Ks. Bogusz dostał adres parafii przygranicznej i list do miejscowego proboszcza, Niemca. Udaliśmy się w dalszą wędrówkę. Dotarliśmy do wyznaczonego celu, po czym ks. Bogusz zostawił nas w kościele, a sam poszedł do proboszcza. Szyby były wybite, wiatr hulał po całym kościele. Ksiądz wrócił z długiej rozmowy zachwycony życzliwością i usłużnością proboszcza. Przyniósł dobre wiadomości. Wieczorem przyjdzie po nas Niemiec i zaprowadzi do granicy niemieckiej. Czekaliśmy do wieczora. Ale nikt nie przyszedł. Ks. Bogusz poszedł do proboszcza po radę. Proboszcz usprawiedliwiał się, że miejscowi Niemcy są tak sterroryzowani przez Czechów, że widocznie bali się wyjść z domu. Narysował nam bardzo dokładny plan, jak dojść do granicy.

Poszliśmy sami. Pola były pokryte śniegiem. Bielutko. Trzymaliśmy się dokładnie planu. Tu duży kamień, dalej leżał kawał drzewa i tym podobne znaki. Plan był precyzyjny. Tak przesuwając się powoli, padając często na śniegu, gdy szosą przejeżdżał samochód, dotarliśmy do zbawiennego punktu. Był to strumyk, na nim ułożone były długie kloce jako kładka. Za strumykiem były Niemcy. Odetchnęliśmy. Jesteśmy w bezpiecznym miejscu. Co za uśmiech losu. Wziąłem Dankę na plecy i przeszedłem z nią strumyk. Odpoczęliśmy trochę i już szosą ruszyliśmy dalej. Po drodze spotkaliśmy niemiecki posterunek policyjny. Dostali po paczce amerykańskich papierosów, ucieszyli się i poszli dalej. I tak dostaliśmy się do miasteczka. Tutaj wskazali nam plebanię. Zatrzymaliśmy się przed plebanią, a ks. Bogusz udał się do proboszcza. Był on bardzo życzliwy i usłużny. Zatrzymał nas u siebie. Gospodyni przygotowała smaczny posiłek oraz łóżka z pierzynami i w takim luksusie spędziliśmy noc.

Do Monachium było daleko. Trzeba było dać znać, że jesteśmy. Wyszedłem na ulicę. Nie czekałem długo. Jechała ciężarówka amerykańska. Wsiadłem i dojechałem do Monachium. Niepokoili się o mnie koledzy. Powrót był opóźniony około dwóch miesięcy. Po zdaniu raportu kolegom dostaliśmy się do Oberndorfu. Znowu bezgranicznie radosne połączenie z Haneczką, która bardzo odczuła rozłąkę. Kumoszki gderały, że nie wrócę, że siedzę w więzieniu, że zostałem zastrzelony. Namawiały ją do powrotu do Polski, gdyż już odchodziły transporty z repatriantami. Ale nie ugięła się. Miała przekonanie, że wrócę. Modlitwy ją trzymały. Ileż się wymodliła o mój powrót. Pan Bóg wysłuchał modlitw. Tyle zawdzięczaliśmy opiece Bożej. Jest za co Bogu dziękować.

Wziąłem się zaraz do pracy. Napisałem broszurę Polska w niewoli pod nazwiskiem Stanisława Brzozy, która rozeszła się w kilku tysiącach egzemplarzy. Była to formalnie działalność antyrepatriacyjna, za którą alianci surowo karali. Broszura była wydana potajemnie w niemieckiej drukarni za kawę i papierosy. Nie miała ona na celu działalności antyrepatriacyjnej. Miała ujawnić prawdziwe stosunki w Polsce i zaprzeczyć kłamstwom, którymi operowała misja warszawska. W listach, które przywiozłem, powszechne były głosy żon żądające powrotu mężów. Jedna pisała, jak się męczyła za okupacji, aby utrzymać rodzinę: Ty na kolanach, jeśli inaczej nie można, powinieneś wrócić do Kraju. I ci ludzie wrócili. Tylko jednostki zrywały z rodzinami i tutaj zakładały nowe życie. Był to ten element, który nie zdobywał respektu w zdrowych moralnie społeczeństwach.

Tak się skończyła moja misja do Polski.

Źródło: Stefan Nowicki, Zapiski i wspomnienia, przypisami opatrzył i do druku podał Zdzisław A. Derwiński, „Rocznik Muzeum i Archiwum Polonii Australijskiej”, vol. I, 1996.