Z Eleonorą Kasznicą, siostrą ppłk. Stanisława Kasznicy, ostatniego dowódcy NSZ, którego szczątki odnaleziono podczas ekshumacji na Łączce, rozmawia Maciej Walaszczyk.
Od wielu lat wiadomo było, że Pani brat ppłk Stanisław Kasznica, żołnierz NSZ i narodowej konspiracji politycznej, przed wojną działacz Obozu Narodowo-Radykalnego, spoczywa na Powązkach. Jak przyjęła Pani informację o identyfikacji szczątków brata?
– Bardzo chcieliśmy, by nie leżał w błocie… To wszystko było przecież robione z premedytacją.
Kierujący pracami ekshumacyjnymi prof. Krzysztof Szwagrzyk mówił o celowej profanacji ciał. Niektórych skazanych chowano w mundurach niemieckich.
– Tak, ale na szczęście brata odnaleźliśmy. Niektórych kolegów Stasia nie można zidentyfikować, ponieważ rodziny jego kolegów zmieniły nazwiska po wojnie dla bezpieczeństwa, czasem ze strachu. Trzeba było czasem wielkiej odwagi, by nie uciekać w obce nazwisko. Jestem panu Szwagrzykowi niezmiernie wdzięczna, bo on twardo zabiegał o wydobycie tych szczątków, choć wiem, że miał z tym trudności.
Ile miała Pani lat, gdy brat został aresztowany i potem skazany na śmierć?
– Miałam już prawie dwadzieścia lat. Stanisław oraz Jan byli starsi. Stanisław był adwokatem, pochłoniętym działalnością polityczną. Janek zginął we wrześniu 1939 r. w bitwie nad Bzurą. Obaj byli synami siostry mojej mamy. Mieliśmy wspólnego ojca. Tak się złożyło, że ciocia Amelia, a mama Staszka, przedwcześnie zmarła. Owdowiała również moja mama, a zarazem jej siostra, i pod naciskiem moich najstarszych braci mój ojciec Stanisław Kasznica i mama się pobrali. Wtedy narodziła się nasza trójka: bracia Andrzej i Wojciech oraz najmłodsza Eleonora, a więc ja.
Jest Pani dziś ostatnią żyjącą z pięciorga rodzeństwa?
– Tak. Stach został zamordowany w więzieniu mokotowskim, Jan – jak już mówiłam – zginął we wrześniu 1939 roku. Andrzej walczył w Powstaniu Warszawskim w zgrupowaniu „Baszta” na Mokotowie, a po wojnie był zakonnikiem u dominikanów, bardziej znanym jako brat Krzysztof. Był ranny w kręgosłup i z tego powodu dość szybko zmarł. Wojciech również walczył w powstaniu na Starym Mieście. Szedł 9 godzin kanałami do Śródmieścia i szczęśliwie udało mu się z nich wydostać. Po kapitulacji dostał się do obozu jenieckiego w Niemczech, ale po wojnie nie mógł wrócić do Polski. Najpierw dostał się do 1. Dywizji Pancernej generała Maczka. A potem wyjechał z Francji do Ameryki, gdzie zmarł w Newark. Stach natomiast przed wojną ukończył poznańskie gimnazjum im. Karola Marcinkowskiego. To słynny „Marcinek”, bardzo dobrze wspominany przez uczniów tej szkoły, który równie szybko jak uniwersytet został zorganizowany w Wielkopolsce po odzyskaniu niepodległości.
Już w gimnazjum brat podjął się działalności politycznej w organizacjach narodowych?
– Tak, ale najważniejsze przyszło na studiach, gdy powstał Obóz Narodowo-Radykalny. Janka też chciał wciągnąć do tej działalności, ale brat nie dał się namówić, czym Stach był zawiedziony. Janek nie bardzo interesował się polityką.
Pamięta Pani okoliczności, w jakich dowiedziała się o aresztowaniu brata Stanisława w 1947 roku? Rodzina była wzywana na przesłuchania?
– Nie, nie byliśmy przesłuchiwani. Zresztą oni doskonale wiedzieli, co robimy. Byliśmy otoczeni ubowcami. Mój ojciec miał w Poznaniu bardzo silną pozycję społeczną, szczególnie na Uniwersytecie Poznańskim, wśród prawników i studentów. Przed wojną pierwszy rektor UP Heliodor Święcicki złożył m.in. jemu i grupie kilku innych lwowskich profesorów propozycję zorganizowania na tych ziemiach, które od lat pozostawały pod okupacją niemiecką, silnej patriotycznej uczelni. Ojciec został więc dziekanem i organizował na niej wydział prawa. Przez pewnego człowieka, którego znał, otrzymywał informacje o losie Stacha w areszcie śledczym na Mokotowie. Brat został aresztowany w Zakopanem, pod obcym, zakonspirowanym nazwiskiem Piotrowski. Wydał go jeden z jego najbliższych przyjaciół, pan Prorok.
Leszek Prorok, przypomnijmy – przed wojną działacz ONR z Poznania, potem w konspiracji narodowej członek Związku Jaszczurczego i Armii Krajowej. A po wojnie poeta, pisarz, dyrektor jednego z teatrów.
– Tak, po wojnie nie działa mu się krzywda i miał się dobrze. Potem przyszedł do nas i mi się oświadczył! Kazali mu. Pamiętam, że ojciec poprosił mnie i mamę do pokoju, a jego wyprosił, wyrzucając mu, że wydał jego syna UB. Prorok zachował się podle i całkowicie poddał się strachowi, ogłupiał po prostu. Przecież był związany z inną dziewczyną, wszyscy o tym wiedzieli, ale musiał wykonać polecenie i przyszedł z tymi oświadczynami. Chodziło o to, by dojść do nas, wejść do naszej rodziny. Z drugiej strony, mój ojciec mówił, że ten, kto tego nie przeżył, a więc śledztw, nie może oceniać takich ludzi. Mówił, że są ludzie mocniejsi i słabsi i tak naprawdę nie wiadomo, jak zachowałby się w takiej sytuacji ten, kto krytykuje. Stach zresztą nie wiedział, że został przez niego wydany. Wiem, że również jego współpracownicy z Łodzi też wydawali ludzi. Gdy byłam na widzeniu, powiedziałam mu w ostrych słowach o Proroku. Ale Stach tylko stwierdził: „Słuchaj, siostro, jedni mogą wytrzymać, a inni nie. Tobie nie wolno nikogo krytykować”. Wcześniej ojciec bardzo namawiał Stacha, aby uciekł z Polski. Jeżeli się nie mylę, to nawet organizowano transport lotniczy, by przerzucić go na Zachód. Brat jednak kategorycznie odmówił. Uzasadniał, że nie może się sam ratować i zostawić w Polsce podkomendnych.
Po wojnie Pani brat pełnił funkcję komendanta Narodowych Sił Zbrojnych, współpracował z organizacją antysowiecką NIE, kierował wywiadem Organizacji Polskiej. Organizował konspiracyjną Armię Polską na zachodzie kraju oraz organizacje konspiracyjne dla młodzieży i akademików.
– Podlegał mu wielki obszar, wielu ludzi. On wiedział, że w końcu zostanie ujęty, miał taką świadomość. Ojciec nad tym bolał, ale też rozumiał, że jako dowódca nie może uciec i zostawić żołnierzy. Brat rozumiał te obawy. Wielokrotnie rozmawiali na ten temat.
Czy utkwiły Pani w pamięci jakieś rozmowy czy spotkania z tego okresu? Dochodziły do Państwa informacje ze śledztwa?
– Ja go wtedy widziałam. Razem z mamą, a jego ciotką oraz żoną Reginą byłyśmy w Warszawie na widzeniu. Córki Zosi, która miała kilka lat, nie dopuścili. Brat miał pokiereszowaną twarz i nie tylko. Widoczne były liczne blizny. Był bardzo wyniszczony. Jak wiadomo, poddawano go torturom. Do tego nabawił się wówczas gruźlicy, ponieważ zimą był przetrzymywany w piwnicy z wodą. Tam przez cały czas stał lub siedział w zimnej wodzie.
Co mówił?
– Spokojnym głosem opowiadał nam o tym wszystkim, a więc o torturach. W końcu same widziałyśmy te blizny. Jeszcze miał nadzieję, że go wypuszczą, ale była to nadzieja ludzi, którzy nie tracą nadziei.
Brat został przez władze Polski Ludowej potraktowany wraz z innymi oskarżonymi jako jej bezwzględny wróg. Narodowiec, twórca antykomunistycznych trójek, które wykonywały wyroki śmierci na członkach PPR, konfidentach i ubowcach.
– Dlatego nie mieli dla niego żadnej litości. Strasznie go torturowali.
Jak relacjonowała ten proces ówczesna prasa? Był to proces pokazowy w wojskowym sądzie rejonowym. Niemal idealnie wpisujący się w propagandowe zapotrzebowanie komunistów na narodowców – antykomunistów.
– Ojciec śledził to, co na ten temat pisano. Wszystko było obrzydliwe, pełne kłamstwa. Cały proces był reżyserowany z Moskwy. Po jego zakończeniu nasz ojciec zabiegał za pośrednictwem księcia Adama kardynała Sapiehy, by wyrok śmierci zamieniono na karę więzienia. Wówczas byłyby jakiekolwiek szanse wydostania go z więzienia. Pojechał do Krakowa. Z tego, co wiem, to kardynał za pośrednictwem swoich kanałów uzyskał informację, że zamiana wyroku nie jest możliwa m.in. ze względu na to, że nad wszystkim czuwa Moskwa i nie dopuści do jakiejkolwiek ulgi. Ojciec był bardzo zmartwiony.
Była Pani obecna na procesie?
– Przyjechałam na ostatnią rozprawę. Prokurator był bardzo słaby i słabo mówił po polsku, z rosyjskim akcentem. Obrona była również fasadowa. Bratowa była obecna na wszystkich rozprawach. Została poddana szykanom ekonomicznym. Musiała wraz z córką wyjechać na Dolny Śląsk do Oleśnicy. Tam dostała bardzo nisko płatną pracę i zarówno ona, jak i jej matka oraz pewna przyjaciółka – bardzo zacna osoba – tworzyły taką grupę wsparcia. Rena się nie załamała, choć jej sytuacja była trudna, bo nasz ojciec jej nie akceptował. To taka skomplikowana sytuacja rodzinna. Po studiach pojechałam do Oleśnicy i nawiązałam z nią miły kontakt. Rena ucieszyła się z mojej wizyty. Potem Zosię, a więc córkę Stacha, brałam do siebie na wakacje. Niestety, ze względu na to, że jej ojciec był dla niej raz „wujkiem”, a raz „panem” nie miała z nim uczuciowego kontaktu. Przemawiały za tym względy bezpieczeństwa. Staś chciał ich chronić, chodziło też o to, by Zosia się przed kimś nie wygadała, kim jest jej ojciec. Co ciekawe, potem również skończyła prawo w Poznaniu, gdzie pracowała w jednym z przedsiębiorstw.
W jaki sposób dowiedzieli się Państwo, że kara śmierci została wykonana?
– To była chyba poczta pantoflowa. Ktoś nam tę informację przekazał. Nie przyszło do nas żadne oficjalne pismo. Jeden z kolegów brata, który był wtedy w szpitalu w więzieniu mokotowskim, widział przez okno, jak Staszka prowadzono przez dziedziniec pod ścianę, gdzie rozstrzeliwano skazanych. Według jego relacji, brat był prowadzony przez strażników pod ręce, ale w pewnej chwili strząsnął ich ręce i szedł raźno oficerskim krokiem, wiedząc, że idzie na egzekucję. Doszedł do ściany, odwrócił się i wtedy miał dostać strzał w głowę. Nie wiedzieliśmy również przez wiele lat, gdzie został pochowany. Po latach dowiedziałam się, że miejscem spoczynku m.in. mojego brata są zbiorowe mogiły na Powązkach. Gdy usłyszałam o przeprowadzanych tam ekshumacjach, zgłosiłam się do IPN, a dokładnie do pana prof. Szwagrzyka, który nadzoruje ekshumacje, by pobrano ode mnie DNA. Chodziło o identyfikację brata.
Ojciec, którego Pani tak często wspomina, to nie tylko prawnik i wykładowca uniwersytecki, ale również człowiek zaangażowany politycznie. Przed przewrotem majowym Stanisław Kasznica był senatorem Narodowo-Chrześcijańskiego Stronnictwa Ludowego, współpracownikiem Władysława Grabskiego w MSW.
– Stach ciągle wpadał do nas do domu i rozmawiali wtedy o polityce. Chciał znać opinię ojca na różne tematy, głównie ideologiczne. Brat był oenerowcem, ojciec narodowcem, który miał inne spojrzenie na różne sprawy. Ich dyskusje były ciekawe, choć przysłuchiwałam się im jako dziewczynka. Ojciec mówił, że Piłsudskiego otoczyła grupa nieciekawych ludzi, że pod koniec życia był mało odporny na wpływy ze względu na swoją chorobę. Choć nie krytykował jego idei i jego samego cenił.
W końcu Poznań był punktem oporu przeciw polityce władz sanacyjnych. A jak po wojnie wyglądała sytuacja ojca?
– Nasz ojciec był również szykanowany przez komunistów. W końcu przeszedł na emeryturę w wysokości takiej, jaką otrzymywała sprzątaczka. Było im z mamą bardzo ciężko. Na szczęście w Krosinku pod Poznaniem mieliśmy willę i tam mama założyła kurzą fermę, dzięki której mogli się utrzymać i jakoś dorobić do tej emerytury. Dzięki bratu Wojciechowi, który był dominikaninem, zakon postanowił zlecić ojcu tłumaczenie fragmentu „Sumy Teologicznej” św. Tomasza z Akwinu, a dokładnie „Traktatu: Miłość”. Ojciec znał świetnie łacinę, a także francuski i niemiecki, a Andrzej jako duchowny konsultował z nim terminologię, szczegóły. Po październikowej odwilży ojciec był już człowiekiem wiekowym i nie miał siły jeździć do Poznania. W Krosinku odbywały się więc seminaria, na które ściągali doktoranci z wydziału prawa. Zmarł w 1958 roku.
Nad Panią również w czasach PRL ciążył fakt, że Pani bratem był ostatni komendant NSZ?
– A jakże. Przecież do tego dochodził ojciec – przedwojenny profesor, brat – dominikanin, a drugi brat – żołnierz od Andersa, który przebywał za granicą. Można powiedzieć: straszna rodzina (śmiech). Ale ja byłam na szczęście na to wszystko dość odporna. W czwartej klasie gimnazjum nauczycielka robiła wiele, by udowodnić mi, że jestem nieprzygotowana i nie nadaję się do nauki. Było przeciwnie, zawsze byłam przygotowana do lekcji i nie dopuściłam do tego, by dać się zniszczyć. Klasa mnie zresztą broniła, krzyczano: „Elka dobrze odpowiada!”. Dziewczyny były świetne, solidarne. Nauczycielka miała – jak się okazało – wpływ na wynik matury, a potem możliwość dostania się na studia. Dostałam się jednak na tzw. zerowy kurs, na którym przygotowywano młodzież wiejską do studiowania na wydziale rolnictwa. Dostałam się na ten kurs dzięki pomocy jednego z profesorów, który należał do partii, ale widać chciał mi pomóc. Jednak na drugim roku studiów pewien kolega w zaufaniu porozmawiał ze mną i przekazał mi informację, że powinnam znaleźć jakiś pretekst i wynieść się z Poznania. Chodziło o to, bym nie skończyła studiów.
Zrobił to z dobrej woli?
– Jak najbardziej. Zresztą na tej „czarnej liście” byłam nie tylko ja. Łącznie było nas pięć osób. Ten kolega był ideowym komunistą, ale nie zgadzał się na to, by w ten sposób niszczyć ludzi. Potem przeniosłam się do Warszawy i Krakowa. W końcu, będąc już magistrem inżynierem zootechniki, spotkałam tę nauczycielkę, która nie chciała, bym zdała maturę. Zawsze powtarzała, że powinnam myć gary, nie ujmując tym, którzy się tym zajmują. Gdy się spotkałyśmy, powiedziałam jej, że nie posłuchałam jej rad i nie myję garów. Pokazałam jej wówczas legitymację pracownika naukowego Uniwersytetu Jagiellońskiego. Aż otworzyła buzię, była niesamowicie zaszokowana. Ale pięknie się pożegnałam i dumnie odeszłam.
Interesowała się Pani polityką, tym, co działo się w PRL?
– Namawiano mnie, bym się zapisała np. do Związku Młodzieży Polskiej, ale oczywiście nigdy tego nie zrobiłam. Nie interesowało mnie zresztą to wszystko, a do polityki nie miałam zdolności. Raczej zawsze wsłuchiwałam się w to, co mówili na te tematy mój ojciec i brat Andrzej. W 1980 r. zapisałam się do „Solidarności”. Dziś jestem wiernym czytelnikiem „Naszego Dziennika”.
Jako nastoletnia dziewczyna wzięła Pani udział w Powstaniu Warszawskim.
– Byłam tzw. peżetką, a więc służyłam w Pomocy Żołnierzowi, Zgrupowaniu „Krybar”. Gotowałam zupy, fasowałam z ogródków jarzyny. Powstanie spędziłam na Powiślu.
Stanisław Kasznica w jednym ze słynnych tekstów, które ukazały się po wojnie, skrytykował wybuch powstania, a jego inspiratorów nazwał „podpalaczami”.
– Tak to ocenił. Mój ojciec komentował to, mówiąc, że Stach częściowo miał rację, bo koszt był wielki. Tata był jednak przekonany, że w ten sposób zaznaczono obecność wojska podziemnego, wbrew propagandzie stalinowskiej. Ojciec mówił, że bez tego nie byłoby Polski, nawet tej średniej, którą mamy dzisiaj.
W końcu w tej Polsce Stanisław Kasznica doczekał się rehabilitacji i unieważnienia wyroku z 1948 r., a teraz odnaleziono jego szczątki.
– Zarówno ja, jak i mój ojciec mieliśmy taką nadzieję. Ojciec zawsze mówił, że po jakimś czasie prawda wychodzi na jaw. Czy ta zła, czy właśnie ta piękna. Nie da się prawdy utopić w błocie.
Dziękuję za rozmowę.
Źródło: Nasz Dziennik