Wywiad z Sebastianem Reńcą

Kultura

O zbrodni sprzed lat, którą wciąż spowija tajemnica, o filmie, który ma szansę nie powtórzyć losu „Historii Roja” – wywiad z Sebastianem Reńcą, pisarzem, historykiem, publicystą, autorem powieści o żołnierzach wyklętych „Z cienia” rozmawia Marta Brzezińska.

Marta Brzezińska: W jednym z wywiadów przyznał Pan, że jako początkujący dziennikarz zaczął pisać o żołnierzach z oddziału „Bartka”, bo zainspirował Pana fakt, że śmierć ponad 170 osób pozostaje wciąż zagadką. W pierwszej dekadzie września mija 65 lat od tej straszliwej zbrodni. Wciąż pozostaje niewyjaśniona. Dlaczego tak się dzieje?

Sebastian Reńca: Wciąż nie znamy szczegółów tego mordu, a co więcej – nie wiemy nawet, gdzie ci żołnierze zostali pochowani. To efekt doskonałego zakamuflowania sprawy przez komunistyczny reżim. Nie ma ciał, a więc nie było zbrodni. Plan rozpracowania oddziału „Bartka” tworzył Henryk Wendrowski „Lawina”, człowiek niezwykle inteligentny. W czasie okupacji walczył w Armii Krajowej, przed wojną studiował psychologię, malarstwo. Jego gra operacyjna doprowadziła do tego, że tak naprawdę nie wiemy, kto był odpowiedzialny za zbrodnię. Historycy oczywiście domyślają się, że to Wendrowski, choć on sam, zeznając na początku lat ’90 nie przyznał się do tego. Twierdził, że nie wiedział nic o zamordowaniu żołnierzy NSZ.

 

Skoro trudno było ustalić więcej twardych faktów, napisał Pan powieść.

Dla człowieka, który ma jakieś pojęcie o historii Polski, żołnierze wyklęci nie są tylko pustym hasłem. Mnie zaintrygowało coś innego. Historii wyklętych są setki, ale akurat tę zbrodnię możemy nazwać „drugim Katyniem”. Nie chodzi o porównanie matematyczne, bo przecież 170 zamordowanych jest jakimś ułamkiem wobec tysięcy. Mnie pociągnęła tajemnica, jaką spowita jest ta zbrodnia i jej perfidia. Napisałem jeden reportaż, potem chyba drugi i zobaczyłem, że mijają lata, a historycy i prokuratorzy nie wiedzą zbyt wiele na jej temat, zresztą śledztwo w tej sprawie zostało umorzone. Pomyślałem, że skoro tamci żołnierze nie mają grobów, to moja książka może być takim symbolicznym pomnikiem dla nich. Tak jak tablice im poświęcone czy publikacje historyczne na ich temat.

 

W ogólnej świadomości Polaków wymordowanie oddziałów „Bartka” nie istnieje.

Jeżeli, siłą rzeczy, Katyń przebija się do ogólnej świadomości, to zbrodnia na oddziałach „Bartka” jest pogrążona w niepamięci. Jej po prostu nie ma. Wątpię, żeby młode osoby, które za rok będą zdawać maturę wiedziały, co działo się w 1945 albo 1946, kiedy Armia Czerwona wchodziła w granice Polski sprzed 1939 roku.

 

Nie tylko zbrodnia na oddziałach „Bartka” pozostaje wciąż białą plamą w świadomości Polaków. Żołnierze wyklęci (ta nazwa jest szalenie adekwatna) wciąż są „wyklęci” z pamięci kilku pokoleń niepodległej Polski. To chyba nie tylko efekt komunistycznej propagandy. Dzisiejsza bardzo różni się od tej z czasów PRL?

Nie tak dawno mieliśmy „doskonały” jej przykład na łamach pisma „Polska Zbrojna”, w którym komandor LWP Zbigniew A. Ciećkowski szkalował żołnierzy polskiego podziemia. Komunistycznej propagandy naczytałem się dużo zbierając materiały do powieści. Dzisiejsza retoryka dotycząca Wyklętych niczym się nie różni się od tej zastosowanej w pismach z lat ’40 czy ’50. Dlaczego żołnierze wyklęci są w cieniu? Bo mamy takie filmy jak „Ogniomistrz Kaleń”, obraz który powstał na podstawie „Łun w Bieszczadach” Gerharda, mamy „Barwy walki” Moczara. To były książki, których nakłady sięgały tysięcy egzemplarzy, były one promowane, co za tym idzie, świetnie się sprzedawały. Dobrze rozeszły się wśród pokolenia z lat ’50. Co innego ci ludzie mogli przekazać swoim dzieciom, jeśli wychowali się na takich przekłamaniach? Dlatego, jeśli dziś mówi się o NSZ to nie inaczej, jak „antysemickie bandy”, a „Ogień” mordował Żydów za ich narodowość. Co jest oczywiście totalną bzdurą, a ktoś, kto powtarza takie kłamstwa jest ignorantem.

 

O żołnierzach wyklętych w ogóle nie mówi się na lekcjach historii. Edukacja historyczna młodego człowieka kończy się w najlepszym przypadku na początku XX wieku, licealiści w ogóle nie słyszą o takich fundamentach naszej narodowej tożsamości, jak właśnie „leśni”.

Ja sam kończyłem studia historyczne i nie pamiętam, żeby uczono nas czegokolwiek o podziemiu zbrojnym po 1945 roku. A lekcje historii w szkołach? No cóż, zgodnie z reformą edukacji będą jeszcze bardziej zawężone. Efekt jest taki, że wśród młodzieży są uczniowie przekonani, że polskich oficerów w Katyniu mordowali Niemcy. Jakiś czas temu przygotowywałem do matury pewnego licealistę. Na początku zrobiłem mu „mały test” – rzuciłem kilka pojęć. Powstanie warszawskie? „Yyyy, nie wiem”. Katyń? „No było coś takiego”. Monte Casino? „Jakaś bitwa?”.

 

Programy szkolne to jedno, ale oddzielna sprawa, to straszna wrogość do tego zagadnienia. Mój zaprzyjaźniony nauczyciel historii żalił się, że jeszcze pod koniec lat ’90 dyrekcja jednej ze szkół krzywym okiem patrzyła na jego lekcje o Rycerzach Niepodległej. W czym jest problem?

Pani mówi o sytuacji w jakiejś szkole, ale przecież przykład idzie z góry. Kiedy ukazał się pierwszy album o żołnierzach wyklętych, wydany przez Ligę Republikańską, jeden z wydawców poszedł z nim do Ministerstwa Obrony. Nikt się tam nim nie zainteresował, a przecież dziś, młodzi żołnierze powinni być wychowankami tamtych bohaterów. Jak uczyć dzieciaki? Korzystając z historii małej ojczyzny! Może w okolicy były jakieś akcje leśnych, coś się wydarzyło. Przecież gdyby szkoły zabierały dzieci na takie małe wycieczki, pokazywały takie miejsca, to byłoby dla nich o wiele ciekawsze, bardziej zapadałoby w pamięć. I nie chodzi tutaj tylko o zbrodnie komunistyczne, ale również nazistowskie. Czymś charakterystycznym dla tych totalitaryzmów jest ich wzajemne przenikanie się. Podam jeden przykład, budynek mieszkalny w dużym mieście. W czasie okupacji Niemcy trzymali w nim więźniów, po wojnie urządziła się tam bezpieka. Potem mieszkały w niej rodziny ubeckie, a teraz ludzie, którzy najprawdopodobniej nie mają o tym zielonego pojęcia. Wracając do tematu. Cóż, nauczyciele mają swój program do zrealizowania i chyba boją się zbaczać na tematy niewygodne. Proszę pamiętać, że nad wyklętymi ciągle ciąży czarna legenda „antysemitów”, „bandziorów”, „faszystów”, więc po co się narażać.

 

Po wielu latach doczekaliśmy się w końcu dnia pamięci o żołnierzach wyklętych…

Wydaje mi się, że dzięki temu mówi się o „leśnych” nieco więcej. Będę jednak zawsze podkreślał, że na nic takie dni, pomniki, wystawy, cała żmudna praca historyków; jeśli idolami młodzieży będą ludzie, którzy publicznie drą Pismo Święte, szczycą się tym, a co więcej – nie ponoszą za to żadnej odpowiedzialności, a wręcz otrzymują profity.

 

Mamy też pańską znakomitą książkę, jest kilka innych pozycji, IPN wypuszcza właśnie kolejną serię komiksów o żołnierzach podziemia, ale to wciąż są pozycję dla wtajemniczonych, wciąż niszowe. Temat żołnierzy nie zdołał się jednak wkraść do popkultury tak, jak choćby powstanie warszawskie. To dobrze, czy źle?

Oczywiście, że źle. Niewątpliwie, żołnierzom wyklętym, prócz dnia pamięci, należy się ogromne muzeum. Coś na kształt Muzeum Powstania Warszawskiego byłoby wspaniałym rozwiązaniem. Dzięki świetnej robocie wszystkich związanych z muzeum ludzi, powstanie warszawskie zaistniało w świadomości Polaków, zwłaszcza młodych. Wydaje mi się jednak, że inną świetną drogą, jaką można trafić do kultury masowej jest przede wszystkim film.

 

Właśnie – nie myśli Pan o ekranizacji „Z cienia”?

Zdradzę Pani coś, czego jeszcze nie mówiłem nikomu – właśnie z moim kolegą Romkiem Pawlakiem, skończyliśmy pisać scenariusz na podstawie powieści. Oczywiście, musimy go jeszcze doszlifować, ale na pewno będziemy chcieli zainteresować nim producentów filmowych, reżyserów.

 

Gratuluję! Ale przecież zna Pan „perypetie” „Historii Roja” Zalewskiego – nie boi się Pan?

Jeśli nie będziemy próbować, nic nie osiągniemy. Na razie niczym nie ryzykujemy. Co do „Historii Roja”, trzeba pamiętać, że to pierwszy taki film, który mówi o polskim podziemiu po 1945 roku. Przecież gdyby Amerykanie mieli taką fascynującą kartę w swojej historii, już dawno zrobiliby na ten temat wielkie produkcje. Jako przykład wspomnę choćby o świetnej „Kompanii braci”. U nas coś wreszcie zaczyna się zmieniać, możemy właśnie oglądać kolejny sezon „Czasu honoru”, ale to tylko przysłowiowa kropla w morzu. I nie chodzi nawet o poziom amerykańskich produkcji, robionych z niesamowitym rozmachem, dopracowanych pod każdym, nawet najmniejszym szczegółem. Poza nielicznymi wyjątkami, my mamy jakieś rachityczne produkcje, które nie są w stanie zainteresować kogokolwiek zza granicy, albo jakieś komedyjki, których w ogóle nie da się oglądać.

 

Ma Pan już jakiś zamysł jeśli chodzi o obsadę albo autora ścieżki dźwiękowej?

O obsadzie w ogóle nie myśleliśmy pisząc scenariusz. Jeśli chodzi o muzykę, to jedynym kompozytorem, który przychodzi mi na myśl, jest genialny Michał Lorenc. Jego muzyka bardzo często towarzyszy mi podczas pisania.

 

Oczywiście trzymam kciuki za ekranizację „Z cienia”, tym bardziej mając w pamięci niechęć, z jaką spotkała się produkcja Zalewskiego. Jak mówi sam reżyser – film „jest zaaresztowany”. Juliusz Braun, prezes TVP, tłumaczy, że oficjalnie powodem są pewne „nieścisłości ze stanem wiedzy historyków”.

Dlatego razem z Romanem Pawlakiem postanowiliśmy skupić się bardziej na wątku osobistym naszego bohatera, na jego miłości do dziewczyny, do chłopca sieroty, który ocalał z Holocaustu. Potyczki, cała polityka, będzie tylko (i aż) tłem dla opowieści o tych młodych ludziach. Ich postawa jest jak najbardziej fascynująca. Byli na straconych pozycjach, a mimo to trwali. Pani zresztą, recenzując moją powieść, zauważyła, że to taka trochę bajka na podstawie prawdziwych wydarzeń. Tworząc takie bajki dla dorosłych, próbuję przekazać jakieś wartości, staram się jak najlepiej zrozumieć moich bohaterów. Na ile mi się to udało? To już mogą ocenić tylko czytelnicy, a może kiedyś i widzowie?


Jeden z moich znajomych historyków pasjonatów ukuł kiedyś hasło: „Największa blizna, kiedy rany zadaje ojczyzna”. Co w nas Polakach takiego jest, że otaczając kultem jednych często zapominamy zupełnie o wielkich bohaterach… Przecież wciąż w wielu miastach Polski spacerujemy po ulicach imienia prominentnych działaczy komunistycznych, w środku Warszawy stoi pomnik ku czci radzieckich żołnierzy, a maleńka ulica Żołnierzy Wyklętych jest gdzieś na skraju miasta….

Żeby znaleźć przyczyny tego zjawiska trzeba znowu cofnąć się o dwie dekady. Polska odzyskuje niepodległość i co się dzieje? Gruba kreska. To w efekcie braku rozliczenia z przeszłością chodzimy po ulicach imienia komunistycznych aparatczyków. Coś podobnego byłoby nie do pomyślenia w 1946 roku w Niemczech. Tam była denazyfikacja, u nas nic podobnego nie przeprowadzono. Przecież żeby cokolwiek zmienić w świadomości postrzegania totalitaryzmu komunistycznego, potrzebna jest praca u podstaw.

 

Jaki więc widziałby Pan kierunek popularyzowania tego tematu? Droga bardziej jak De Press z adresatem w postaci szerokiej publiczności czy może coś na mniejszą skalę, ale za to dla prawdziwych zapaleńców, jak na przykład Grupy Rekonstrukcji Historycznych?

Każda droga jest świetna. Jakiś czas temu byłem na koncercie tej kapeli w Krakowie. Patrzyłem na tłumy młodych ludzi, którzy pogowali pod sceną i śpiewali z Andrzejem Dziubkiem rebelianckie piosenki – to było kapitalne. Albo kiedy z setek gardeł wyrywały się okrzyki: „Precz z komuną!” – niejednego przeszły tam ciarki. Kapitalny dowód na to, że nie cała nasza młodzież jest z „Facebooka i wielkich miast”.

 

I jeszcze na koniec nieco o książce. Bystrzejszy czytelnik na kartach Pańskiej powieści dostrzeże inspiracje Mackiewiczem, Łysiakiem, Ziemkiewiczem. Ma Pan jakąś ulubioną pozycję o wyklętych, którą mógłby Pan polecić?

Przede wszystkim polecam publikacje IPN, zaczynając od atlasu o Podziemiu, a kończąc na mniejszych, choć równie ważnych opracowaniach. Jeśli chodzi o inspiracje, to niewątpliwie przeczytane lektury, obejrzane filmy czy życiowe doświadczenia, odciskają pewne piętno na człowieku. W przypadku polskich literatów, moim absolutnym numerem jeden, są ex aequo Józef Mackiewicz oraz wspomniany Waldemar Łysiak. Zresztą, nominacja do Nagrody Literackiej im. Mackiewicza, to dla mnie ogromne wyróżnienie i honor. Cieszę się, że szanowna kapituła dostrzegła moją drugą powieść. Potem są na mojej liście: Sergiusz Piasecki, Gustaw Herling-Grudziński, Marek Hłasko i kilku innych.

 

Miłośnicy Pańskiej prozy mogą liczyć na jakąś wydawniczą nowinkę?

Skończyłem kolejną moją książkę – zbiór opowiadań katyńskich zatytułowany „Spowiedź Parfena”. Wydawcą jest Stowarzyszenie Pokolenie, które w ubiegłym roku wydrukowało zbiór moich opowiadań o działaczach podziemia z lat 80-tych, zatytułowany „Wiktoria”. W „Spowiedzi Parfena” każde opowiadanie przedstawia historię Katynia z perspektywy innej osoby lub osób. Każde ma podtytuł zaczynający się od słów „W oczach…”. Jest więc na przykład: w oczach Rosjanina, Niemca, Amerykanina. W jednym z opowiadań dochodzi w Rzymie do spotkania pisarzy, są to Piasecki, Herling-Grudziński, Mackiewicz, którzy próbują pewnemu Włochowi wytłumaczyć jakim zagrożeniem dla Polski są Sowieci. Jeszcze w tym roku książka powinna trafić do księgarń. Tym zbiorem opowiadań chciałem przekazać czytelnikowi maksymalnie wszystko, co udało się do tej pory w sprawie Katynia ustalić. Cykl zamyka opowiadanie, którego akcja dzieje się między innymi 10 kwietnia 2010 roku w Katyniu. Dodam, że autorką ilustracji do książki i grafiki na okładce jest Gabriela Becla, której kreskę znają z pewnością choćby czytelnicy komiksu „Monte Cassino”.

 

Nie boi się Pan przyklejenia łatki pisarza od podziemia? Sebastian Reńca – pisarz wyklęty?

Mam nadzieję, że tak nie będzie. Jest całe grono pisarzy, których skazano na zapomnienie. Wspomniany Józef Mackiewicz, Sergiusz Piasecki, Ferdynand Goetel, można by długo wymieniać, oni mieli stać się wyklęci. To stara komunistyczna metoda, świetnie opisana zresztą przez Orwella – wymazać coś lub kogoś ze świadomości. Na szczęście nie udało im się ta operacja do końca. Przyznam, że zacząłem pisać coś współczesnego, ale rzecz odłożyłem po czterech rozdziałach, choć nie wykluczam, że znów do niej sięgnę za jakiś czas. Teraz dalej ciągnie mnie do przeszłości. Mam nawet pewien pomysł…

 

Rozmawiała Marta Brzezińska.

 

Źródło: fronda.pl